Historia moich wypadków na rowerze niedługo stanie się tematem na osobnego bloga. Jednak spróbuję póki co moje doświadczenia ograniczyć do jednej notki, która ma być przestrogą dla tych, którzy sądzą, że w przeciwieństwie do sportów takich jak jazda na nartach bądź łyżwiarstwo jazda na rowerze to sport pozbawiony ryzyka kontuzji.
Zacznijmy od tego, że niektóre upadki kontuzjami się nie kończą, np. kiedy po wkręceniu się sznurówek w łańcuch (tak, sznurówki i szerokie spodnie to coś na co na rowerze należy uważać - spodnie najlepiej spinać spinkami bądź agrafkami po boku, zaś sznurówki po prostu mocno zawiązać a dyndające części włożyć do buta) upadłam z takim impetem na wiadukt, że aż cały się zatrząsł. Ale nic mi się nie stało. Innym razem po zderzeniu z jadącym z naprzeciwka rowerzystą skręciła się jedynie kierownica w moim rowerze.
Jednak zderzenie z kimś może również zaowocować poważniejszymi obrażeniami, tak jak wtedy kiedy złamałam sobie mały palec u prawej dłoni, po tym kiedy mój znajomy stracił panowanie nad rowerem i z dość dużą prędkością wjechał we mnie a następnie razem z rowerem przewrócił się na mnie (i mój rower). Wydawało się to błahe, ale kiedy musiałam spędzić kilka dni podróżując codziennie do holenderskiego szpitala, następnie przejść operację z prawdziwego zdarzenia, a na koniec przez cztery tygodnie nie móc używać prawej dłoni pod prysznicem (bo opatrunek nie może się zamoczyć) uznałam, że faktycznie niefajnie złamać palec. Poznałam za to holenderskie szpitale publiczne, które oczywiście wyglądają jak te prywatne w Polsce, a na operację czekałam dosłownie jeden dzień (warto dodać, że zanim dotarłam do szpitala szukałam porady u lokalnego lekarza - kiedy zajechałam na miejsce, zobaczyłam budynek z mini farmą, na której były kozy i kucyki - nie byłam pewna czy może nie trafiłam do weterynarza). Holenderska służba zdrowia to jest to.
Przy okazji owego wypadku nie obyło się bez zadrapań na dłoniach, łokciach i twarzy, ale to nic przy męce spowodowanej nieszczęsnym palcem, który pod opatrunkiem po operacji wyglądał tak:
Tak, tak - to co widzicie to wbite w kość dwa długie gwoździe, które znajdującymi się kawałek dalej obcęgami były wyciągane bez znieczulenia, kiedy już kość się zrosła (kawałek się odłamał).
Zacznijmy od tego, że niektóre upadki kontuzjami się nie kończą, np. kiedy po wkręceniu się sznurówek w łańcuch (tak, sznurówki i szerokie spodnie to coś na co na rowerze należy uważać - spodnie najlepiej spinać spinkami bądź agrafkami po boku, zaś sznurówki po prostu mocno zawiązać a dyndające części włożyć do buta) upadłam z takim impetem na wiadukt, że aż cały się zatrząsł. Ale nic mi się nie stało. Innym razem po zderzeniu z jadącym z naprzeciwka rowerzystą skręciła się jedynie kierownica w moim rowerze.
Jednak zderzenie z kimś może również zaowocować poważniejszymi obrażeniami, tak jak wtedy kiedy złamałam sobie mały palec u prawej dłoni, po tym kiedy mój znajomy stracił panowanie nad rowerem i z dość dużą prędkością wjechał we mnie a następnie razem z rowerem przewrócił się na mnie (i mój rower). Wydawało się to błahe, ale kiedy musiałam spędzić kilka dni podróżując codziennie do holenderskiego szpitala, następnie przejść operację z prawdziwego zdarzenia, a na koniec przez cztery tygodnie nie móc używać prawej dłoni pod prysznicem (bo opatrunek nie może się zamoczyć) uznałam, że faktycznie niefajnie złamać palec. Poznałam za to holenderskie szpitale publiczne, które oczywiście wyglądają jak te prywatne w Polsce, a na operację czekałam dosłownie jeden dzień (warto dodać, że zanim dotarłam do szpitala szukałam porady u lokalnego lekarza - kiedy zajechałam na miejsce, zobaczyłam budynek z mini farmą, na której były kozy i kucyki - nie byłam pewna czy może nie trafiłam do weterynarza). Holenderska służba zdrowia to jest to.
Przy okazji owego wypadku nie obyło się bez zadrapań na dłoniach, łokciach i twarzy, ale to nic przy męce spowodowanej nieszczęsnym palcem, który pod opatrunkiem po operacji wyglądał tak:
Tak, tak - to co widzicie to wbite w kość dwa długie gwoździe, które znajdującymi się kawałek dalej obcęgami były wyciągane bez znieczulenia, kiedy już kość się zrosła (kawałek się odłamał).
Przejdźmy jednak do mojego spektakularnego wypadku numer dwa, który wydarzył się całkiem niedawno. Jadąc na bagażniku roweru wyraźnie upominałam kolegę, aby zaczął hamować przed zjazdem w dół. Niestety, mój rower (na którym jechał), w przeciwieństwie do tego, którego używa na co dzień, ma hamulce w pedałach, nie zaś na kierownicy. Oczywiście możecie się domyślić co za chwilę się stało. Kraksa. Spadając na ziemię uderzyłam brodą w betonowy słup i obiłam sobie kolana. Błyskawicznie podbiegła do nas obca kobieta (mimo późnej pory) oferując wodę i swój własny rower (!), abyśmy mogli bezpiecznie dojechać na miejsce. Kolega z oferty pożyczenia roweru i oddania kluczy następnego dnia nie skorzystał tylko udał się do autobusu, a ja po dojściu do siebie i sprawdzeniu czy wszystko w moim ciele działa wsiadłam na rower i dojechałam do akademika (ok. 5-6 kilometrów). Dopiero na miejscu zauważyłam jakich zniszczeń dokonał ten feralny upadek. Zdejmując szalik zobaczyłam, że jest cały we krwi. Ok, czyli jednak dość mocno obiłam ten podbródek. Zdejmując spodnie zaś ujrzałam swoje kolana całe pokryte zadrapaniami i sińcami oraz obolałe z każdej strony (podobnie jak niektóre inne części ciała, takie jak ramiona). Cieszyłam się jednak, że tym razem chyba nic nie złamałam, zaś krew lejącą się z malutkiego rozcięcia na podbródku dość szybko udało się zatamować. Z tego wynika jedna lekcja - choć wcześniej jeżdżenie na bagażniku zawsze było bezpieczne, czas z tym skończyć.
Wygląd moich kolan po upadku numer dwa (jako że rana na podbródku mimo obfitego krwawienia nie wygląda w ogóle spektakularnie):
Ostatnio moje kolana tak wyglądały po koncercie Atari Teenage Riot w Progresji, kiedy obijałam się nogami o brzeg sceny (bo nikt nie pomyślał o barierkach).
Najdziwniejsze jest to, że przy każdym z tych wypadków bardziej martwiłam się o powykręcane bądź zniszczone części roweru, jako że to mój jedyny środek transportu, niż o siebie. Będąc w szpitalu poza przejmowaniem się tym, że leżę tam zupełnie sama, mając przejść pierwszą w życiu operację, podczas kiedy przy wszystkich stoją bliscy (pomógł nieco bezprzewodowy internet, który pozwolił na kontakt z rodziną i chłopakiem przez skype) moim głównym problemem było to, że nie mogłam do niego dojechać rowerem, ani że nie będę mogła nim wrócić (ze szpitala odebrała mnie autobusem moja szkocka znajoma jako że nie dałabym rady wrócić z bezwładną prawą ręką, zaczynając od pretensji, że nic jej nie powiedziałam kiedy mam operację, bo przecież by ze mną pojechała i mnie wspierała - ja jednak nie chciałam nikogo narażać na wstawanie przed ósmą rano. Później zaopiekowała się mną przygotowując mi kolację). Cóż, mieszkając w Holandii ma się nieco inne priorytety.
Nadal myślicie, że jeżdżenie na rowerze jest bezpieczne? Nie jest. Zwłaszcza jadąc z kimś - bo wszystkie moje przykre zdarzenia zostały spowodowane przez osoby trzecie... Miejmy nadzieję, że to koniec serii.