W "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła" pojawiła się (jak co miesiąc) moja
recenzja - tym razem najnowszego wydawnictwa Swans - "To Be Kind". Poniżej, jak zwykle,
zamieszczam początek tekstu, a do całości odsyłam tu (nr 163, str. 24). W numerze 162 znajdziecie też mają recenzję filmu "Zniewolony. 12 Years a Slave".
Następny krok geniuszy
Swans, "To Be Kind"
Ja i Michael Gira po koncercie Swans na festiwalu Unsound w Krakowie
Swans kontynuują swoją karierę najlepszego zespołu na tej planecie. Ich przedostatni album, o którym kiedyś pisałam, „The Seer” osiągał we wszystkich najważniejszych zestawieniach status ówczesnej płyty roku. Podobnie dzieje się z ich kolejnym krążkiem, „To Be Kind”. Od razu po wydaniu, w połowie tego roku (w maju), został nazwany przez krytyków objawieniem i najlepszą płytą w 2014. Pokazał też, że Swans nie jadą utartym torem i potrafią poszukiwać w nieco innych stylach.
„To Be Kind”, podobnie jak „The Seer” jest albumem potężnym (trwa 120 minut, znajduje się na nim 10 utworów). Jednak nieco mniej tu majestatycznych i mrocznych kompozycji, a więcej dziwacznych i pokręconych, zapadających w pamięć utworów. Michael Gira, lider kapeli, wciąż buduje skomplikowane dźwięki, tworząc swój własny muzyczny epos, jednak tym razem podąża nieco innym ścieżkami. Album wydaje się przez to szybszy, bardziej energiczny, ale nie pozbawiony wrażenia z obcowaniem z misternie uplecionym geniuszem.
Główną rolę odgrywa tym razem bas. Nadaje rytm, który jest najważniejszym punktem na albumie. To do niego dodawane są kolejne elementy, podążające wyznaczoną przez niego ścieżką. Słychać to wyraźnie w otwierającym album „Screen Shot”, czy też w utworach takich jak singlowe „Oxygen”. Drugim bohaterem jest tu niewątpliwie budująca pokręcony klimat gitara. Nie brakuje tu jednak niskiego, tajemniczego, momentami zwierzęcego i dzikiego wokalu Giry, wybijającej zabójczy rytm perkusji, czy też innych instrumentów dodających dziwaczności takich jak gongi, syntezatory, dzwonki i inne.
Jak wspomniałam na „To Be Kind” Swans szukają nowych rozwiązań. Jeśli chcemy na albumie znaleźć typowo swansowe, majestatyczne kompozycje, to oczywiście znajdziemy je pod postacią utworów takich jak chociażby „Bring The Sun/Toussaint L'Ouverture”. Jednak dużo tutaj tego, co na „The Seer” dopiero się przebijało – wspomnianych przeze mnie nieco mocniejszych, bardziej energicznych, szybszych, ale za to dużo bardziej pokręconych utworów. Takimi kawałkami są chociażby „A Little God In My Hands”, „Oxygen”, „Screen Shot”. Momentami jest też melancholijne, jak w „Just A Little Boy (For Chester Burnett)”. Mamy więc mieszankę klimatów, która jednak układa się w spójną całość, w której nie brakuje znanym fanom rozciągniętych kompozycji, narastającego klimatu i powtarzających się, budujących utwory sekwencji.
Teksty nie są tutaj prawie w ogóle istotne. Chociaż płyta jest dużo mniej instrumentalna niż „The Seer”, to wokal Giry jest tu raczej kolejnym instrumentem (zwłaszcza w utworach, w których po prostu bełkocze), niż nośnikiem treści. Mamy tu bardziej metafizyczne tematy, takie jak sens życia („Screent Shot”, „Some Things We Do”), czy też bardziej nietypowe dla takiej muzyki - astma w „Oxygen”, czy też film „Melancholia” von Triera w „Kirsten Supine” (według mnie trudno o lepsze połączenie – film o apokalipsie i apokaliptyczna muzyka Swans zdają się do siebie pasować jak ulał). Wszystkie treści są jednak przekazane za pomocą dość minimalistycznej poezji.
Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"!
Ja i Michael Gira po koncercie Swans na festiwalu Unsound w Krakowie
Od niedawna w mediach różnego rodzaju możemy obserwować kampanię
zachęcającą dziewczyny do uczestnictwa w lekcjach WF-u. Zachęca je do
tego wysportowana Anna Lewandowska, mistrzyni karate.
Niby wszystko fajnie.
Popieram każdą akcję, która promuje to, że dziewczynki mogą chcieć
interesować się czymś innym niż tym, na co wskazują stereotypy - czyli
najczęściej kwestiami dotyczącymi własnego wyglądu. Super więc, że
zachęca się je do uprawiania sportu, który na pewno kształtuje
charakter, ale również poprawia zdrowie.
Jednak cały
szkopuł tkwi w tym, że najczęściej bardzo trudno doceniać polskie lekcje
WF-u. Sama uczęszczałam na nie zaledwie kilka lat temu i przyznam
szczerze, że nie darzyłam ich sympatią. Zwolnienia sprawiały radość. Nie
dlatego jednak, że nie lubię sportu. Bardzo dobrze pływam i jeżdżę na
rowerze, całkiem nieźle radzę sobie również na nartach. Średnio to
jednak interesowało większość wuefistów. Polskie WF-y są najczęściej
przeprowadzane na odwal się, na zasadzie "macie piłkę, zróbcie coś". Nie
traktują sportu kompleksowo, a uczniów jak jednostki. Jeśli jesteś w
czymś słaby, to znaczy, że ogólnie się nie nadajesz. Kuriozum spotkałam w
liceum, gdzie głównym punktem naszych zajęć była siatkówka, której
osobiście nie trawię (aczkolwiek jedynie w praktyce, uwielbiam ją za to
oglądać). Jeśli ktoś nie miał ochoty na kolejną pod rząd, setną
rozgrywkę, mógł ewentualnie pobawić się szarfą. Szkoda, że nikt nas nie
nauczył jak tą szarfą się posługiwać. Zamiast prawdziwego sportu
chodziłyśmy więc znudzone po korytarzach ciągnąc za sobą żałosny kawałek
materiału. Na koniec roku, tuż przed pójściem na studia, miałam
zagrożenie tróją z WF-u. Argumentacja nauczycielki? "Czwórka
oznaczałaby, że umiesz grać w siatkówkę. A nie umiesz. Ktoś na studiach
spojrzy na twoje świadectwo i będzie tego wymagał". Jasne. Na studiach
nikt o nic mnie nie pytał, na WF zapisałam się na jaki chciałam
(oczywiście basen), a każda kolejna trenerka wychwalała moje
umiejętności i pokazywała jako przykład grupie rosłych facetów, którzy
ze mną konkurowali (tak, w jednym semestrze byłam jedyną dziewczyną w
męskiej grupie i nie, nie należałam do najgorszych).
Jednak
większość polskich podstawówek, gimnazjów i liceów zapomina, że
istnieją sporty poza grami zespołowymi i bieganiem. Obowiązkowo trzeba
odwalić elementy akrobatyki, takie jak przewroty czy skoki oraz tenisa
stołowego (co z tego, że w liceum dostawałam z nich dobre oceny,
przecież liczy się tylko SIATKÓWKA). Najczęściej nie ma mowy o tańcu,
basenie i tym podobnych. Moje doświadczenia nie są tutaj odosobnione.
Oczywiście nie wszyscy wuefiści
są źli. Spotykałam na swojej drodze nielicznych, którzy rozumieli, że
nie każdy od razu musi być czempionem. Przysłowiowo nie kazali rybie
wchodzić na drzewa, a małpie pływać. Rozumieli, że każdy ma swoje
ograniczenia, zdrowotne czy fizyczne. Proponowali inne rodzaje sportu,
zachęcali do rozwoju. Jednak to kropla w morzu tego, co wymaga
poprawienia.
Także dalej zachęcajmy dziewczyny do
sportu. Ale najpierw sprawmy, żeby rzeczywiście miały gdzie ten
charakter kształtować. Bo chyba nie w polskiej szkolnej sali
gimnastycznej.
W "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła" pojawiła się (jak co miesiąc) moja
recenzja - tym razem albumu "World Music" zespołu Goat. Poniżej, jak zwykle,
zamieszczam początek tekstu, a do całości odsyłam tu (nr 161, str. 13). W numerze 159 znajdziecie też mają recenzję albumu "Składam się z ciągłych powtórzeń" Artura Rojka.
Szamani XXI wieku
„World Music”, Goat
Kiedy pierwszy raz spotykamy się z zespołem Goat, możemy mieć kilka myśli. Np. że to zespół pochodzenia afrykańskiego, który z dumą czerpie z szamańskich zwyczajów przodków. W końcu ich muzyka brzmi jak czary, a swoje koncerty sami nazywają „rytuałami”, na których tańczą jak opętani przebrani w kolorowe stroje i podobne do zwierząt maski. I wyraźnie jest to skuteczne, bo nie tylko hipnotyzują tysiące fanów, ale na koncercie na OFF Festivalu w zeszłym roku zdołali przywołać pierwszy deszcz (a było naprawdę gorąco). Jednak nasze pierwsze założenie było błędne. Goat to grupa z mroźnej Szwecji. Ale klimat suchych pustyń i sawann oddają doskonale.
Zainteresowania zespołu klimatami vodoo znajdują jednak swoje uzasadnienie. Mimo, że większość jego członków pochodzi z Göteborga, swoich korzeni dopatrują się w Korpilombolo na północy Szwecji. Miasto to ma mieć tradycję związaną z kultem voodoo, po tym jak kiedyś przybył do niego szaman i w nim zamieszkał. Goat sądzą również, że po zniszczeniu miasta przez uczestników krucjaty, mieszkańcy uciekli i nałożyli na nie klątwę. Zainspirowani tymi historiami łączą zatem dawne instrumenty i motywy muzyczne ze współczesnym graniem gitarowym na naprawdę wysokim poziomie. Gatunek? W sumie trudno go określić. Niektórzy dopatrują się w nim afrobeatu, inni fusion, ale najłatwiej pozostać przy dość szerokiej, acz trafnej etykietce – alternatywie.
Album „World Music” to debiut zespołu. Muzycznie wyraźnie czerpie nie tylko z szamańskich rytuałów, ale też z rocka (mocne gitary chociażby w „Goatman”), jazzu (chociażby w jazzowej solówce „Let it bleed”), czy też reggae (znowu gitary, tym razem jednak te bardziej rytmiczne i bujające sekwencje). Przesterowany wokal jest celowo niezrozumiały, krzyki i wycie oraz powtarzanie słów brzmią niczym odprawianie czarów nad wielkim ogniskiem, wokół którego tańczą członkowie plemienia. Czasami brzmi to mrocznie, niczym przywoływanie bądź odpędzanie złych sił, czy też ceremonia pogrzebowa (melancholijne „Goatlord”) ale przez większość czasu podczas słuchania „World Music” mamy ochotę poderwać się do dzikiego tańca (spróbujcie usiedzieć przy hicie „Run To Your Mama”). Mamy wrażenie obcowania z szamanami dwudziestego pierwszego wieku, którzy do swojego arsenału instrumentów magicznych zaprzęgli gitary elektryczne oraz perkusję i czerpią z tradycji gigantów rock and rolla – w końcu trzeba przemówić nowym językiem do nowych wyznawców. Utwory zaskakują zmianami rytmu, nietypowymi połączeniami stylistycznymi, ale jednocześnie doskonałymi umiejętnościami muzycznymi. Płyty słucha się tak dobrze, że nie zauważa się, kiedy się skończyła. Dajemy się ponieść rytmicznym bębnom i pragniemy, aby ta dziwaczna ceremonia jeszcze się ciągnęła.
Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"!
I tak oto przyszedł dzień szkockiego referendum niepodległościowego. Dla mnie, jako wielkiego miłośnika tego kraju, jest to moment szczególnie ważny. Jadąc w sierpniu tego roku na festiwal Fringe myślałam, że chciałabym, żeby Szkoci powiedzieli niepodległości "tak", ale jednocześnie nie wierzyłam, że może się to stać. Teraz kiedy decyzja jest praktycznie postawiona na ostrzu noża (jakiś czas temu po debacie wygranej przez premiera i lidera partii narodowej Alexa Salmonda głosów za niepodległością zaczęło przybywać, co zmieniło znacznie dotychczasową sytuację) można spodziewać się wszystkiego. Tym bardziej, że do ustalenia wyniku referendum wystarczy zwykła większość, nie ma też ograniczeń jeśli chodzi o wymaganą frekwencję. Dosłownie pięć osób może zadecydować o losie Szkocji. Trzy będą na tak, dwie na nie. I tyle. Oczywiście jest to sytuacja skrajnie nieprawdopodobna biorąc pod uwagę spore zainteresowanie referendum, ale tak czy inaczej to co stanie się dzisiaj jest wielką niewiadomą.
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Podczas pobytu w Edynburgu w sierpniu oraz podczas innych wcześniejszych rozmów ze Szkotami starałam się uzyskać obraz tego, jak "zwyczajni" mieszkańcy podchodzą do tematu niepodległości. W mediach światowych przedstawia się to bowiem jako ruch nacjonalistów, który może mieć gigantyczny wpływ nie tylko na Szkocję (większość zakłada jej ekonomiczną tragedię po ewentualnym odłączeniu od Wielkiej Brytanii), ale również na całą Europę i świat. Nie cichną dyskusje o tym, jak zareagować powinna Unia Europejska. Szkocja bowiem wraz z odłączeniem od Królestwa odłączy się również od UE. Pod znakiem zapytania staje kwestia tego, czy UE zechce znowu przyjąć ją na swoje łono. Byłoby to na pewno zachętą dla innych ruchów niepodległościowych do kolejnych odseparowań, co może wpłynąć na destabilizację Europy. Z drugiej jednak strony nie można przecież sprzeciwić się demokratycznie podjętej decyzji.
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Obywatele Szkocji o referendum, jak widać ze statystyk, myślą różnie. - Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak ekonomicznie może to mieć dla nas fatalne konsekwencje. Dlatego jestem przeciw - powiedziała mi znajoma z miasta Oban, studiująca w Glasgow Sarah. Dodała przy tym, że kiedyś taka walka mogła mieć sens, ale obecnie, przy tak szeroko zakrojonej dewolucji, nie ma to sensu. Inne zdanie na ten temat ma Ben, przewodnik wycieczek z Edynburga - Ludzie dużo mówią na temat ewentualnych problemów ekonomicznych. Tymczasem mamy duże zasoby energetyczne jak również potencjał jeśli chodzi o technologię - powiedział. - Chciałbym niepodległości, chociaż z początku byłem przeciwny. Ale nie wiem czy to się stanie. Ludzie nie lubią zmian - dodał.
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Jednym z zarzutów stawianych ruchowi niepodległościowemu w Szkocji jest oskarżenie o nacjonalizm. - Jestem dumną Szkotką i patriotką, ale nie nacjonalistką - powiedziała znana z talent show piosenkarka Susan Boyle, uzasadniając swój głos na nie. Podobne zdanie ma też chociażby J. K. Rowling, która na kampanię przeciw niepodległości przeznaczyła znaczną sumę pieniędzy kierując przy tym agresywne oświadczenie w stronę "nacjonalistów". Tymczasem w Szkocji zwolennikami referendum są zwolennicy lewicy. - Niepodległość byłaby dobra, ponieważ Szkocja głosuje na lewo, nie zaś na prawo, tak jak reszta Królestwa. Mielibyśmy więcej wpływu na własną politykę, nie ginęlibyśmy w polityce całej Wielkiej Brytanii - powiedział Ben. - Głosy oddawane przez nas na nacjonalistów są wynikiem sprzeciwu, nie zaś poparcia dla samej partii - dodał. Potwierdzać poparcie lewicy może fakt, że podczas pobytu w stolicy spotkałam tylko jedną grupę agitującą na ulicy za niepodległością. Szkocką Partię Socjalistyczną. - Zbliżamy się do 40 paru procent poparcia - powiedział mi jeden z ich przedstawicieli. - Bardzo liczę na to, że Szkoci zagłosują za, ale nawet jeśli nie uda się to w tym roku, to na pewno w przeciągu najbliższych 15 lat - dodał optymistycznie.
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Głosy za i przeciw widać też w oknach na ulicach Edynburga, gdzie ludzie wywieszają plakaty wyrażające ich pogląd na sprawę. Zaangażowanie to nie jest jednak tak duże, jak można by się spodziewać po tak ważnej kwestii. Należy też pamiętać, że prawdopodobnie inne podejście mogą mieć ludzie mieszkający w stolicy (jak wspominany przeze mnie Ben), który widzą tłumy turystów i pozostają pozytywnie nastawieni do wyzwolenia swojego kraju, jak również mają szerszą wiedzę na ten temat, a inne ludzie mieszkający w mniejszych miastach, gdzie z jednej strony wygrywać może przyzwyczajenie, a z drugiej perspektywa historyczna. Poza tym, jak podkreślił Ben, ruch niepodległościowy w Szkocji wyszedł ze strony polityków - dokładnie Szkockiej Partii Narodowej, która zachęcona głosami poparcia (jak wspomniałam - głosami nie na nich lecz głosami sprzeciwu) wyszła z pomysłem referendum. Inne ruchy tego typu na świecie wychodzą zazwyczaj ze strony ludzi, co sprawia, że cieszą się większym zainteresowaniem. Z tego względu referendum w Szkocji może się jednak zakończyć decyzją o pozostaniu w Królestwie.
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Edynburg, fot. Martyna Nowosielska
Jakkolwiek Szkocja dziś nie zadecyduje, na pewno wpłynie to na dalszą politykę w ich kraju. Jeśli zagłosują za wpłyną też na losy całego świata. Będzie to precedensowa sytuacja, z którą reszta krajów będzie musiała sobie poradzić. Głosy póki co pozostają podzielone - z jednej strony mamy mówiącą o nacjonalistach Susan Boyle, z drugiej muzyków Mogwai czy Franz Ferdinand, którzy w niepodległości widzą też szansę na większą niezależność artystyczną. Z jednej strony mamy Alexa Salmonda, z drugiej Alistaira Darlinga. Kogo Szkocja dziś poprze? Albo inaczej - jaki los Szkoci wybiorą dla siebie? Bo przecież o ludzi tu chodzi, nie o polityków. Dowiemy się wkrótce.
Jestem wielką fanką OFF Festivalu. Muzycznie na bardzo wysokim poziomie, taniej niż na gorszych pod tym względem festiwale, a i atmosfera jest niczego sobie. Dlatego kiedy przeczytałam nagłówki o "złym traktowaniu zespołów przez Artura Rojka" na festiwalu, zaniepokoiłam się. Cóż, jednak nie było się czym niepokoić, bo według mnie Rojek jest bez winy. Po przeczytaniu listy oskarżeń jestem za to zła.
Otóż jakiś czas temu organizatorzy OFF Festivalu ogłosili konkurs, w którym nagrodą był występ na scenie głównej w Dolinie Trzech Stawów. Do finału Artur Rojek wraz z doradcami wybrał 10 zespołów, które dalej miały walczyć o tytuł najlepszego w rywalizacji smsowej. Na liście znalazły się między innymi kapele już dość znane, takie jak Sjón, Szezlong, czy też We Call It a Sound. I na początku finału zaczęły się problemy - kilka zespołów chyba dopiero przeczytało regulamin i zorientowało się, że nie do końca pasują im warunki. Brak zapłaty, brak zwrotu kosztów noclegu i dojazdu. Podniósł się protest, a Rojek, jako jedyne znane nazwisko pośród organizatorów, zebrał wszystkie cięgi.
Więcej na ten temat próbował napisać nieudolnie autor z portalu natemat.pl (tekst znajdziecie tu).
Tytuł już wspomina o Arturze R., bo przecież bez nazwiska się nie kliknie - "F**k OFF Festival. Zespoły protestują przeciwko złemu traktowaniu na imprezie Artura Rojka". Dalej mamy opis sytuacji i tłumaczenia zespołów, dlaczego postanowiły podnieść głowy i powiedzieć "nie" tym okrutnym praktykom.
Uważam, że za wykonaną pracę ludziom powinno się płacić. Płacę za wejściówkę, kiedy idę na koncert kumpli. Jestem przeciwko zgadzaniu się na granie za darmo. Ale litości - to jest konkurs. Żaden z tych artystów nie był zmuszony brać w nim udziału. Jest skierowany do zespołów mniejszych, młodszych, którym na tę chwilę zależy przede wszystkim na rozgłosie, na pieniądzach zacznie zależeć im dopiero za jakiś czas. Jeśli Szezlong czy We Call It a Sound czują się już zbyt znani na konkursy może trzeba było się nie zgłaszać i dać szansę innym?
Wróćmy jednak do "rzetelnego" tekstu z natemat.pl. Po pierwsze - implikowanie, że OFF Festival stał się popularny dzięki niedawnym umieszczeniu go na liście najlepszych festiwali pisma "Time" jest co najmniej ignorancją. Na OFFa od lat przyjeżdżają ludzie z różnych miejsc świata, a w zeszłym roku dwa dni zostały całkowicie wyprzedane. To, że autor tekstu nie zna grających na katowickiej imprezie zespołów, a z festiwalem pewnie kojarzy mu się głównie słowo "Open'er" nie oznacza, że o OFFie nikt nie słyszał.
Dalej mamy stwierdzenie, które woła o pomstę do nieba: "Większość zespołów zaprosił organizator, wypłacając sowite wynagrodzenia. Ale te mniej znane, aby zagrać na katowickiej imprezie musiały wystartować w konkursie i spodobać się jury, które wybrało finałową dziesiątkę." Nie. Nie. I jeszcze raz: nie. Część małych polskich projektów, takich jak Kaseciarz, Jerz Igor, Eric Shoves Them In His Pockets znajduje się w podstawowym line-upie OFFa i od lat festiwal znany jest z promowania muzyki nieznanej. Zresztą za chwilę w tekście autor przytacza wypowiedź, która to potwierdza, ale przecież to nie problem, jeśli materiał sam sobie przeczy.
"– Cały protest nie jest przeciwko OFF Festivalowi, ale przeciwko takim
konkursom i podejściu do polskich artystów grających mało popularną
muzykę – mówi Bartłomiej Maczaluk, gitarzysta i wokalista zespołu
Szezlong." - Po raz kolejny. OFF Festival zajmuje się mało popularną muzyką.
"Panowie z Szezląga (sic!) są rozgoryczeni tym
bardziej, że organizatorzy nierówno traktują zespoły. – Zaproszono
zespoły o zbliżonym poziomie jak nasz, ale one grają bez konkursu,
dostają za to pieniądze – narzeka. – W tym roku byliśmy na Openerze
byliśmy (sic!) zaproszeni bez konkursu, na normalnych warunkach." - Meritum tej wypowiedzi jest takie, że jednak OFF promuje zespoły nieznane, czemu przed chwilą autor zaprzeczał. Naturalnym natomiast jest, że nie wszystko w line-upie się zmieści. Prawdopodobnie dlatego zorganizowano konkurs, w którym zadecydować o tym miała publiczność. Rojek nie uwzględnił was w line-upie, a Ziółkowski tak? Widocznie według Rojka na OFFa jesteś za słabi. Przykro mi. Życie.
Zespół We Call It a Sound stwierdza, że regulamin przeczytali, ale celowo wzięli udział w konkursie, aby zwrócić uwagę na problem. Okej, rozumiem, chociaż średnio w to wierzę.
Podsumowując - do konkursów absolutnie nikt nie zmusza. Regulaminy czytać warto. A OFF jak zapraszał, tak zaprasza małe i nieznane zespoły, zaś konkurs był dla tych, którzy do line-upu się nie zmieścili, a też chcieliby dostać szansę. Nie pasuje? Daj szansę innym. A już na pewno nie ma sensu oskarżanie dyrektora artystycznego, który z pisaniem regulaminu mógł mieć bardzo niewiele wspólnego.
A swoją drogą czemu tak samo jak zespoły głów nie podniosą dziennikarze? Pracujemy ciągle za darmo, płatne praktyki są niczym yeti. Może czas najwyższy? Skoro można się buntować przeciw konkursowi to czemu nie przeciwko regularnej pracy za frajer? Pojedyncze sprzeciwy oczywiście nie mają sensu i zrozumiała jest idea okresu próbnego, ale chyba wszyscy się zgodzimy, że często sytuacja doprowadzana jest do przesady.
Jako, że kilka dni temu w sprzedaży pojawił się najnowszy album Swans, "To Be Kind", postanowiłam przypomnieć swoje spisane jakiś czas temu wspomnienia z koncertów lidera, Michaela Giry, w Warszawie, które odbyły się w marcu tego roku.
Michael Gira zawitał do Warszawy aż na dwa koncerty. Oba odbyły się w tym samym miejscu – klubie Pardon, To Tu. Już kilka miesięcy temu rozegrała się wojna o bardzo ograniczoną ilość biletów – bo jak się okazało wiele osób (w tym ja) postanowiło się wybrać na oba koncerty.
W oczekiwaniu na koncert
Dwa wieczory, mimo prawie takiego samego zestawu utworów (uwzględniając to, że duża część osób przyszła na koncert dwa razy, podczas drugiego dnia Gira dodał do setu dodatkowy utwór „Blind”) nieco różniły się od siebie. Podczas pierwszego Gira znacznie więcej rozmawiał z publicznością, podczas drugiego mniej, ale za to wchodził w ciekawsze interakcje – chociażby takie jak rozdawanie miętówek. Oba koncerty były zagrane bardzo poprawnie, jednak drugi wydał mi się być dużo bardziej emocjonalny – prawdopodobnie przez większą ekspresję okazywaną przez Girę mimiką oraz ciałem. Niestety, trzeba przyznać, że bez zespołu Swans Michael Gira nie robi aż tak ogromnego wrażenia. Owszem, było również głośno (mimo, że sam artysta w pewnym momencie stwierdził, że jest „too loud” i delikatnie ściszył swój jedyny wzmacniacz, co wywołało salwy śmiechu), mrocznie i eksperymentalnie, ale tym razem nie apokaliptycznie i epicko – raczej intymnie, spokojnie. Na pewno wpływało na to także miejsce – malutki klub, w którym ludzie cisnęli się niczym sardynki w puszce (krążą legendy, że niektórzy na tyłach omdleli).
W solowych występach Gira jako głównego instrumentu używa własnego głosu, stawiając przede wszystkim na przekaz tekstowy, mniej zaś na warstwę muzyczną, która momentami była wręcz banalnie prosta w porównaniu do bardzo rozbudowanych kompozycji Swans. Jednak tak ja wspomniałam – zdawać się może, że to o tekst tu głównie chodziło. Jak sam Gira zaznaczył, jest w końcu poetą. I trochę jak nieco zwariowany wieczorek poetycki to wyglądało. Przy czym naprawdę bezbłędny, ekspresywny i hipnotyczny – wątpię, aby ktokolwiek opuścił klub zawiedziony. Tym bardziej, że po każdym z koncertów Gira poświęcił każdemu zainteresowanemu rozmową i wymianą poglądów kilka minut.
Ja i Michael Gira po pierwszym koncercie w Warszawie
W setliście znalazły się zarówno covery Swans jak i utwory z albumów solowych bądź stworzonych przy okazji innych projektów. Było trochę nowszych kawałków jak „Jim” oraz starszych jak „Love Will Save You”. Wszystko ładnie się komponowało i nie sposób było oderwać oczu (i uszu) od sceny bądź choć przez moment się nudzić. Dlatego też na sali dało się wyczuć naprawdę duże skupienie – poza pewnym momentem wieczoru pierwszego, kiedy jedna ze słuchaczek odebrała telefon i podczas ciszy między utworami wszyscy usłyszeliśmy głośne „TAK, MOGĘ”. Aż dziwne, że nie została poraniona uzbrojonymi w lasery spojrzeniami całego tłumu. Przed kolejnym koncertem organizatorzy wystosowali ogłoszenie, aby telefony bezwzględnie wyłączyć.
Podsumowując – było zadowalająco, interesująco i inaczej niż zwykle. Muzyka Giry tak jak i Swans jest trudna, dlatego na pewno byli tacy, dla których wysiedzenie tej półtorej godziny mogło okazać się wyzwaniem. Jednak wierni fani talentu muzyka na pewno są zachwyceni. Pozostaje jedynie czekać na koncert całego zespołu w naszym kraju, który już w październiku na festiwalu Unsound w Krakowie.
Beka. Nowe słowo klucz wśród facebookowych fanpage'ów. Beka z dresiarzy, beka z Luxurii Astaroth, beka z tatuażystów, itd, itd... Niektóre z tych tworów są całkiem zabawne, niektóre nieco mniej, ale to już kwestia gustu. Niektóre mają nawet pewien społeczny cel. Beka z tatuażystów na przykład skutecznie ostrzega przed złymi praktykami wśród artystów tatuażu i pozwala unikać pójścia do kogoś, kto zamiast dzieła sztuki stworzy na naszej skórze bohomazy gorsze niż twórczość pięciolatka.
Jednak jedna z licznych "bek" zajęła mnie szczególnie. Beka z miejskich aktywistów. Strona zrzeszająca osoby, które z jakiegoś powodu mają problem z tymi, którzy chcą po prostu żyć lepiej i wygodniej w przestrzeni miejskiej. Osobiście niejednokrotnie narzekam na brak ścieżek rowerowych bądź ich beznadziejne przygotowanie (wysokie krawężniki, nagły koniec ścieżki itp, itd...). Okazuje się jednak, że jest grupa ludzi, którym walka o chociażby poprawienie takich warunków z jakiegoś niezrozumiałego powodu przeszkadza. Śmieszy ich to, że rowerzyści domagają się równych praw na ulicach. Bawi, że ktoś ma problem ze stojącym na środku ścieżki rowerowej wielkim kontenerem. Bo przecież można przejechać obok. A już najlepiej wsiąść w samochód, jak każdy normalny człowiek, a nie dziwak - miejski aktywista.
Dlaczego nie wymagać więcej? Oczywiście, kontener na środku ścieżki można objechać, ale dlaczego nie spróbować tego zmienić? Można też być "uległym" wobec kierowców i dać na siebie trąbić do woli, chociaż rowerzysta jest równoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego. Można dać się spychać na chodnik, za co można dostać mandat, tylko dlatego, że jakiemuś kierowcy nie podoba się, że musi nieco bardziej uważać. Ale dlaczego? Nie lepiej o coś zawalczyć?
Oczywiście, sprawa rowerzystów to nie jedyne, co zajmuje autorów strony Beka z miejskich aktywistów. Czasami można przyznać im rację (krytyka organizacji masowego grilla w Warszawie, która spowodowała liczne zniszczenia czy też akcji "Kandyzacja Jana Pawła II", która była zupełnie pozbawiona sensu i dobrego smaku). Jednak w zdecydowanej większości jest to chyba zwyczajna zazdrość i brak zrozumienia dla tych, którzy mają siłę i chęć podnieść tyłek z kanapy i powiedzieć głośno, że coś jest nie tak. Jeśli takich ludzi zabraknie, to niedługo możemy się dusić w spalinach, ponieważ wszystkich skutecznie zniechęci się do przechodzenia na zdrowszy tryb życia, a przestrzeń miejska będzie coraz bardziej i bardziej nieznośna.
Nic samo się nie zmieni. Jeśli nie wymagalibyśmy więcej, możliwe, że nadal żylibyśmy w jaskiniach. Albo przynajmniej znosili pokornie smród rynsztoków. Bo po co wymyślać lepszą kanalizację, skoro można zatkać nos.
W "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła" pojawiła się (jak co miesiąc) moja
recenzja - tym razem albumu "The Dresden Dolls" zespołu The Dresden Dolls. Poniżej
zamieszczam początek tekstu, a do całości odsyłam tu (nr 157, str. 10).
Punk + kabaret? Można!
The Dresden Dolls, „The Dresden Dolls”
Przyzwyczailiśmy się już, że wielu artystów po prostu wymyka się szufladkom. Łączą ze sobą gatunki, zlewają to, co zdawało się do siebie nie pasujące i tworzą nową jakość, którą trudno nazwać. Jednak są też takie zespoły, o których trudno powiedzieć, żeby czerpały z jakiegokolwiek gatunku. Jednym z nich jest The Dresden Dolls. Amanda Palmer i Brian Viglione, pianino w roli głównej, wokal, gitara, perkusja i mnóstwo dziwnych dźwięków. Sami mówią, że ich nazwa ma się kojarzyć z tragedią zbombardowanego miasta i filigranowymi, kruchymi lalkami porcelanowymi – chaos plus delikatność. I to chyba najlepiej oddaje to, co chociażby na ich debiutanckiej płycie o zaskakującym tytule „The Dresden Dolls” można usłyszeć.
Niektórzy znajdują tu porównania do rocka i kabaretu. I chyba słusznie. Muzyka jest dość ciężka, drapieżna, można powiedzieć punkowa, a przy tym nieco groteskowa. Mamy tu delikatne przejścia, które niespodziewanie zmieniają się w pianinowe szaleństwo („Missed Me”) jak i w całości utwory kabaretowe, które gdzieś pod spodem kryją pazur („Coin-Operated Boy”), który ujawnia się czasami w postaci wspomnianych wyżej dziwnych dźwięków – darcia kartek papieru, uderzeń przedmiotami, drapania i tym podobnych. Całą tą szaloną orkiestrę prowadzi swoim niesamowitym, momentami dzikim („Girl Anachronism”) , a momentami lirycznym („Perfect Fit”), wokalem Amanda Palmer. Jej zadanie można porównać niemalże do aktorskiego, kiedy głosem doskonale wyraża zawarte w tekście emocje, moduluje, zamiast tylko odśpiewać to, co ma napisane. Właściwie prawie każdy utwór można porównać do małej teatralnej etiudy, w której nastrój się zmienia, a kolejne kroki mogą zaskoczyć widza. Wszystko to razem przypomina nieco cyrk, nieco, jak wspomniałam, konwencję kabaretu z lat dwudziestych, ale przerobionego na modłę Tima Burtona. Wiele wyjaśnia to, że twórcy zespołu spotkali się ze sobą po raz pierwszy w święto Halloween. Klimat podsycają ich związki z teatrem (współtworzenie sztuk) i liczne inspiracje literaturą, jak również wydawanie własnych książek.
Tekstowo mamy tu przede wszystkim miłość, a raczej problemy z miłością. Amanda Palmer cierpi po rozstaniu w „Missed Me”, ironicznie raduje się nakręcamym chłopcem, który zastępuje jej prawdziwego mężczyznę w „Coin-Operated Boy”, oskarża o złe traktowanie w otwierającym album „Good Day” i tak dalej. Każdy znajdzie tu sytuację damsko-męską dla siebie. I wszystko to to nie ckliwe, znane z popowych hitów, rozpaczanie nad tym, że ktoś nas opuścił czy że nam źle, ale raczej próba nieco szalonego przeciwstawienia się rzeczywistości i agresywnego wykrzyczenia tego, co boli. W końcu Amanda Palmer śpiewa wyraźnie „I'd rather be a bitch than be an ordinary broken heart” („Wolę być suką niż zwyczajnym złamanym sercem”).
Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"!
Ostatnio w "Newsweeku" (tekst dostępny również w wersji drukowanej z tego tygodnia) pojawił się dyżurny temat zagubionych nastolatków. Zainteresowanie tematem i próbę zainteresowania nim rodziców (często mało świadomych tego, co dzieje się w głowach i duszach ich dzieciaków) szczerze popieram. Z gimnazjalistami i licealistami psychicznie jest coraz gorzej i jest to zupełnie realny problem, z którym jeśli się nie zmierzymy może być już za późno na uratowanie kolejnej generacji od pogrążenia się w nowej chorobie cywilizacyjnej - depresji. Sposoby walki są oczywiście różne - po pierwsze rodzice mogliby realnie poświęcić nieco więcej czasu swoim podopiecznym, których przecież sami na ten świat sprowadzili (chociaż o tym mowa jest od lat i jakoś nie działa), po drugie świat mógłby przestać wywierać tak straszną presję na ludziach już od dzieciństwa. Presję tak silną, że większość dziewczynek już w podstawówce znienawidzi swoje ciało, a w gimnazjum i kolejnych etapach edukacji dołączy do nich kolejne kilkanaście procent koleżanek (w celu zapoznania się z tymi statystykami zachęcam do obejrzenia poniższego TED talk).
Oczywiście w tym przypadku tym bardziej trudno oczekiwać, że cokolwiek się zmieni. Ale to jest to co można by zrobić. "Newsweek" widzi za to zagrożenia w miejscach, po których wiele z nas w ogóle by się tego nie spodziewało. Na przykład na portalu tumblr.com.
Tumblr, niewinny portal służący do blogowania, a raczej mikroblogowania, czyli głównie repostowania znalezionych gdzieś indziej treści bądź pisania krótkich przemyśleń i komentarzy, jest bardzo popularnym portalem za oceanem, jednak używa go coraz więcej Europejczyków, a w tym również Polaków - głównie młodych. Według wspomnianego już tygodnika tumblr to mroczne zakamarki internetu, które kryją w sobie głównie blogi o morderczym odchudzaniu oraz poradach jak pociąć się, aby nikt nie zauważył. Owszem, treści te na tumblr na pewno istnieją (tak jak prawdopodobnie wszystko inne co bylibyśmy w stanie sobie wyobrazić), ale spośród wielu blogów, które sama obserwuję żaden nie wygląda tak, jak to zostało opisane. Mało tego - jest wręcz przeciwnie. Tymczasem w artykule słowo "tumblr" w zestawieniu z cięciem się i praktykami typu pro-ana pojawia się co najmniej kilka razy. Co pomyśli rodzic czytający taki tekst? Wszystko to wina tumblra. Czas dziecko odłączyć od tego zła.
Tymczasem możliwe, że akurat ten zagubiony nastolatek na tumblrze znajduje ratunek. Większość bowiem postów, które znajduję tam ja czy też moi znajomi dotyczą tematów takich jak ulubione seriale, filmy, muzyka, sztuka, czasami coś zabawnego, czasami inspirującego. Pośród nich bardzo często można tam spotkać promowanie pozytywnego postrzegania swojego ciała (na przykład seria zdjęć dziewczyny, która pozując nago zaprezentowała jak wiele zależy od tego w jaki sposób ułożymy swoje ciało - każdy może wyglądać jak supermodelka rozciągając się na łóżku i wyginając plecy, bądź też masa obrazków i tekstów typu: "You want to be skinny? Two steps: Realize you have skin. You are now skinny"), walkę z dręczeniem w szkołach, homofobią, rasizmem, wzajemne wspieranie się w ciężkich sytuacjach. Nie da się ukryć, że z tumblra korzysta na pewno wiele młodych ludzi z objawami depresji bądź innych dysfunkcji psychicznych, ale duża część z nich poszukuje tam pomocy, wsparcia, nie zaś porad jak się pociąć bądź zwymiotować. Redaktorzy "Newsweeka" nie zauważyli też pewnie, że w sekcji "Pomoc", gdzie na innych portalach znajdziemy tylko informacje techniczne, tumblr zadbał też o inny rodzaj wsparcia. Po wpisaniu słowa "samobójstwo" bądź jego pokrewnych w wyszukiwarce w tej sekcji tumblr wyświetli nam taką wiadomość:
"Gdzie mogę zgłosić moją troskę o bezpieczeństwo jakiegoś blogera?
Mimo
głębokiej troski o dobro członków naszej społeczności, Tumblr nie
zatrudnia przeszkolonych pracowników medycznych ani nie posiada innych
zasobów, które umożliwiłyby nam bezpośrednie reagowanie na sytuacje
zagrażające bezpieczeństwu osób. Jeśli martwisz się o bezpieczeństwo
jakiegoś użytkownika Tumblra, prosimy o niezwłoczne skontaktowanie się z
odpowiednim przedstawicielem prawa lub innym organem państwowym. W
przypadkach dotyczących samookaleczania się, możesz również skorzystać z
naszej listy telefonów zaufania i materiałów prewencyjnych."
Po raz kolejny kłania się kwestia powierzchowności. "Newsweek" wskazał wroga. Oczywiście nie każdy rodzic zrozumie to w ten sposób, ale część na pewno postanowi przekonać dzieciaki do wyłączenia tumblra. Bo to na pewno rozwiąże problem. Zamiast z nimi porozmawiać o co naprawdę chodzi.
Za jedną uwagę muszę jednak "Newsweek" pochwalić:
"Kiedy pytam: "Jakiej muzyki słucha wasze dziecko?", mówią: "Obrzydliwej". "Ale o czym?". "Nie słuchamy". "A jakie książki czyta?", "O matko, o jakichś wampirach". Ale o jakich, nie wiedzą."
Taki początek rozmowy może być kluczem do sukcesu, zwłaszcza, że często mnóstwo emocji, których nie potrafimy wyrazić odnajdujemy w sztuce. Szkoda tylko, że to nie wypowiedź redaktorki "Newsweeka", tylko przytoczony fragment rozmowy z Dorotą Zawadzką.
W "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła" pojawiła się (jak co miesiąc) moja recenzja - tym razem filmu "Sierpień w hrabstwie Osage". Poniżej zamieszczam początek tekstu, a do całości odsyłam tu (nr 156, str. 12).
Popisy aktorskie to nie wszystko
"Sierpień w hrabstwie Osage", reż. John Wells
„Sierpień w hrabstwie Osage” zbiera zarówno liczne nominacje do nagród wszelakich jak i pozytywne recenzje od krytyków. Jednak to, co głównie jest zachwalane w tym obrazie to aktorstwo. A co z resztą? Reszta, niestety, też powinna być istotna.
„Sierpień w hrabstwie Osage” to dość zagmatwana historia rodziny, która rozpoczyna się od zaginięcia ojca, którego poszukiwania wszczyna ciężko chora na raka ust żona (Meryl Streep), zwołując do rodzinnego domu swoje córki z rodzinami oraz siostrę z mężem. Tak duże nagromadzenie osób o silnych charakterach i dość spapranych życiorysach zwiastuje tylko jedno – tragedię w postaci niekończącej się serii dramatów i kłótni.
I tym właśnie ten film jest. Serią obrazków, przeskakiwaniem od popisu aktorskiego do popisu aktorskiego. Wszystko jest tu ze sobą połączone, każda postać ma swoją historię, jednak wszystko razem nie łączy się w fabułę. Jest to seria portretów, doskonale pokazanych, ale jednak nie łączących się za pomocą jednej wspólnej historii. Cały czas mamy wrażenie, że film dopiero się rozkręca, że wciąż mamy do czynienia z prezentacją postaci, a prawdziwy wątek niedługo się rozpocznie. Ten moment jednak nie za bardzo następuje, a film pozostawia niedosyt, wrażenie, że został niedokończony.
Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"!
Inaczej niż większość zagranicznych studentów, którzy obecny semestr spędzają w Nijmegen ucząc się na Radboud University, postanowiłam wrócić wcześniej do Holandii i nie przedłużać sobie świątecznego pobytu w domu i smacznych obiadków do początku stycznia. A wszystko po to, żeby zobaczyć jak Holendrzy witają Nowy Rok.
Po pierwsze - narzekacie na Sylwestra w Polsce zaczynającego się hukami już o 17? Przyjedźcie do Holandii. Huki zaczynają się z samego rana, wybuchy słychać w jednosekundowych odstępach czasu albo kilka na raz (i nie ma w tym zdaniu ani trochę przesady) i nie tracą na sile aż do dnia następnego. W dodatku przez większość dnia nie ma co podziwiać, ponieważ wszędzie słychać huki petard, nie widać natomiast fajerwerków. Poruszając się 31 grudnia po Nijmegen czułam się jak na wojnie, a mój akademik z kartongipsu przeżywał niemałe wstrząsy. Na co dzień spokojne miasto stało się nagle jednym z głośniejszych w jakich miałam okazję przebywać, a moje myśli skupiały się na biednych stworzeniach domowych, takich jak psy, które muszą co roku przeżywać te bezsensowne salwy. Swoją drogą zastanawiam się jakim cudem jest to wszystko możliwe, ponieważ w Nijmegen jest zaledwie kilka sklepów z materiałami tego typu oraz nie ma tu zwyczaju jak w Polsce, że fajerwerki można dostać w każdym supermarkecie.
Ładnie zaczęło robić się pod wieczór, kiedy na niebie zaczęły się pojawiać kolorowe fajerwerki. Kulminacja, oczywiście, nastąpiła o północy. Aby mieć najlepszy widok na to, co będzie się o tej magicznej godzinie działo, udałam się na most rowerowo-kolejowy łączący ze sobą dwie części miasta. Z tego miejsca idealnie widać zabytkowy brzeg rzeki Waal oraz unoszące się nad miastem wieżyczki. Tenże most przekraczam codziennie na rowerze, aby dostać się na zajęcia na Uniwersytecie.
Za piętnaście dwunasta spotkałam się na moście z innymi znajomymi poznanymi podczas wymiany, którzy zdecydowali się spędzić Sylwestra w Nijmegen - Vivian i Victorią ze Stanów Zjednoczonych oraz Naomi z Niemiec. Chwilę przed północą niebo zaczęło rozbłyskać różnymi kolorami, aby o północy wręcz zapłonąć. Niebo po obu stronach rzeki wyglądało jak kolorowa ogniowa mieszanina, którą wszystkie podziwiałyśmy z lekko opadniętymi szczękami. Czegoś takiego nie widziałam na żadnym Sylwestrze w Warszawie - dla tego momentu warto było przeżyć cały dzień huków. Fajerwerkowe show zdawało się nie mieć końca, dlatego wsiadłyśmy na rowery i ruszyłyśmy na dalsze sylwestrowe przygody. Jechanie rowerem przez rozświetlony most i miasto, podziwiając jednocześnie wybuchowe atrakcje zapamiętam na bardzo długo. Co ciekawe w ciągu tego wieczora przez most jechałam około sześciu razy, ze względu na częste zmiany planów. Z tej okazji razem z Victorią nowy rok nazwałyśmy "rokiem wyrzeźbionego tyłka" (w skrócie - Year of the Butt).
Grafika stworzona (przy mojej pomocy koncepcyjnej) przez Adama.
Planem na dalszą część wieczoru (przed północą bawiłyśmy się na jednej z akademikowych domówek) było udanie się do lokalnych klubów, do których wejście na co dzień jest darmowe, ale w tą noc za przekroczenie progu trzeba zapłacić kilkanaście euro. Szybko jednak dostałyśmy informację od naszej holenderskiej mentorki, że zgodnie z przewidywaniami kluby raczej zieją pustkami - holenderscy studenci najczęściej po świętach Bożego Narodzenia zostają w rodzinnych domach aż do nowego roku, przez co studenckie miasteczko jakim jest Nijmegen raczej się wyludnia. Postanowiłyśmy więc zostać w domowych pieleszach i świętować Sylwestra najbardziej holendersko jak się da - zaopatrzyłyśmy się więc w oliebollen (smażone w głębokim tłuszczu ciasto podobne do znanych nam pączków) i jabłkowy sok z bąbelkami (przypominający nieco nasze Piccolo, ale znacznie lepszy), czyli tradycyjne holenderskie przysmaki na Nowy Rok.
Do swojego akademika wracałam rowerem około piątej rano, mijając po drodze wielu innych rowerzystów wracających ze świętowania Sylwestra do domów. Mijaliśmy się pozdrawiając się życzeniami wszystkiego dobrego na Nowy Rok, chociaż to akurat głównie wychodziło z mojej strony. Kolejny dzień był już raczej spokojny. Holendrzy zdaje się zużyli wszystkie swoje wybuchowe zapasy 31 grudnia i huki było słychać już tylko co kilka godzin. Tradycyjnie 1 stycznia rozpoczęto New Year's Dive, czyli biegiem do lodowatej wody (rzeki, jeziora, morza) w pomarańczowych czapkach. Największe tego typu biegi odbywają się w nadmorskich miejscowościach. W Nijmegen oprócz porannego biegu do rzeki, niedaleko brzegu ustawiono basen, do którego wielbiciele tej tradycji mogli wskoczyć i dostać charakterystyczne czapki. Z okazji do zamoczenia się ze wspomnianą Victorią nie skorzystałyśmy, ale w czapki oczywiście się zaopatrzyłyśmy.
Podsumowując, do Nijmegen na Sylwestra przyjechać było zdecydowanie warto. Mimo mojej miłości dla warszawskich tematycznych domówek to doświadczenie obserwowania płonącego wszystkimi kolorami tęczy nieba nad najstarszym miastem Holandii jest po prostu niezapomniane.
P.S. Szkoda, że fajerwerkom nie da się zrobić naprawdę fajnych zdjęć, które oddałyby ich rzeczywisty wygląd...
Jeśli ktoś jest zainteresowany moimi przemyśleniami na temat ostatniego albumu Nicka Cave'a to odsyłam do "Wiadomości Sąsiedzkich", gdzie ostatnio ukazała się recenzja "Push the Sky Away". Numer z nią znajdziecie pod tym linkiem. (nr 153 "Wiadomości Sąsiedzkich Wesoła", strona 8).
A tutaj zamieszczam teaser całości:
Powrót w wielkim stylu
Na powrót The Bad Seeds czekałam od minuty, kiedy ogłosili, że czas się rozstać. Czytający mój dział od dawna na pewno pamiętają moją recenzję „Murder Ballads” sprzed kilku lat, co może tylko potwierdzać moje ustawiczne zachwycanie się tą formacją. A przede wszystkim jej niesamowicie utalentowanym liderem, Nickiem Cavem. Każdy powrót ulubionego zespołu to obawy. Zwłaszcza, że w międzyczasie The Bad Seeds opuścili jedni z ich najważniejszych muzyków – Blixa Bargeld i Mick Harvey. Jednak nie było się czego bać – album „Push the Sky Away” nie mógłby być lepszy.
„Push the Sky Away” jest niczym mieszanka The Bad Seeds z ich dawnych lat (kiedy, jak to mówią fani, każdy album miał liczbę ofiar) z dodatkowymi nowościami. Tak więc mamy Nicka, który tak jak dawniej opowiada nam różne historyjki, wracając do swojej sprawdzonej techniki narracji (zanim jeszcze zwrócił się w stronę osobistych przemyśleń znanych chociażby z dzieła jakim jest „The Boatman’s Call”), ale z drugiej strony album jest prawie całkiem pozbawiony gitary, co dla Bad Seeds jest dość nietypowe. Jak mówi sam Cave stało się tak, ponieważ odejście gitarzysty (a właściwie dwóch gitarzystów) pozostawiło w zespole „dziurę w kształcie gitary”, która powinna pozostać dziurą i dać wybrzmieć pozostałym instrumentom. I zaiste wybrzmiewają w niesamowity sposób i w dużej ilości. Znowu wracamy również do klimatycznych, skomplikowanych kompozycji, znanych nam niemalże ze wszystkich albumów Złych Nasion. Niski głos Cave’a przeszedł pewne zmiany (nie da się ukryć – nie będzie młodniał), ale nadal słucha się go niczym balsamu dla uszu (Cave twierdzi, że dopiero teraz słucha własnego wokalu z przyjemnością). Na większości albumu pozostaje w melancholijnej, spokojnej stylistyce, dobrej na wieczory we dwoje bądź nocne spacery w deszczu (ja najczęściej słucham go nocą na rowerze), jednakowoż utwory te wykonywane na żywo (zwłaszcza „Jubilee Street”) nabierają nowej, zwierzęcej energii. Album jest raczej stonowany, ale nie brakuje mu bardziej agresywnych bądź majestatycznych elementów. Muzyka to majstersztyk w każdym calu. Trudno tu wybrać najlepszy utwór, ale osobiście postawiłabym na zamykający album kawałek o tym samym tytule – „Push the Sky Away”.
Mamy styczeń. Styczeń to nie tylko czas świąt, ale również czas podsumowań mijającego roku. Stąd pozwoliłam sobie na moje własne podsumowanie tego co najlepsze w 2013. Jak to u mnie - w muzycznym stylu.
NAJlepsze koncerty
1. Nick Cave and the Bad Seeds na Heineken Open'er Festival, jak również w każdym innym miejscu na globie - po prostu perfekcyjny. Rozpisywałam się już na ten temat tu, tu i tu, jeśli ktoś jest ciekaw.
2. Swans w Stodole - 16 marca 2013, moje 23 urodziny i mój kochany apokaliptyczny zespół. Swego czasu moja recenzja tego koncertu znalazła się tu.
3. KoRn na Impact Festival - Head po raz pierwszy w składzie po powrocie na łono kapeli.
fot. Paweł Wegner, mmwarszawa.pl
4. Rammstein na Impact Festival - ogień, ogień i jeszcze raz ogień.
5. Godspeed You! Black Emperor na Off Festivalu - mistrzowie dźwięku i oprawy, słów brak. Kilka słów ode mnie na temat całego Offa znajdziecie tu.
6. Roger Waters na Stadionie Narodowym - show totalne, tak samo jak album The Wall. Moja relacja z tego wydarzenia do przeczytania tutaj.
7. The Offspring na Orange Warsaw Festival - głównie ze względu na gimnazjalny sentyment, ale też na wciąż tlącą się w tych panach punkową iskrę.
8. Elementary Penguins na Popronde - przyjemne, holenderskie i z przytupem.
9. Goat na Off Festivalu - ci szamani przywołali pierwszy deszcz w trakcie tych kilku gorących katowickich dni. Ponownie odsyłam do mojej relacji z Offa.
10. Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch na Off Festivalu - za pozytywne zaskoczenie roku. Kilka słów na ich temat znalazło się również we wspomnianej relacji z Off Festivalu.
11.Steve Reich na Open'er Festival - klasyczna magia, trochę gorsza niż zeszłoroczny Penderecki, ale nadal zachwycająca. Moja relacja z Open'erowych koncertów znajduje się pod tym linkiem.
12. Franz Ferdinand na Coke Live Music Festival - bo jak ich tutaj nie lubić.
13. Florence and the Machine również na powyższym - bo całkiem ładnie to wyszło, chociaż nie nazwałabym tego wydarzeniem muzycznym dziesięcioleci, jak to proponują forsować niektóre portale.
14. Paradise Bangkok Molam International Band na Off Festivalu - bo nigdzie nie bawiłam się tak wesoło jak tam. Relacja, jak już pisałam, tu.
15. Gogol Bordello w Stodole - za slowiański żywioł
16. Retro Stefson w Powiększeniu - za energię i optymizm
17. Patrick Wolf w Palladium - za emocje, które niestety panu Wolfowi nie udały się na koncercie na pierwszym dniu Offa - a szkoda...
+ bonus - Jelonek zawsze daje radę. W tym roku na beznadziejnych Ursynaliach też.
Oczywiście w minionym roku koncertów odbyło się wielokrotnie więcej i o każdym, na którym byłam mogłabym napisać parę dobrych (bądź złych) słów. Jednak te przyszły mi na myśl jako pierwsze, kiedy myślałam o najlepszych. A jak Wy podsumujecie koncertowy rok 2013?