sobota, 17 maja 2014

Spokojnie, ale nadal niepokojąco - Michael Gira w Pardon, To Tu

0
Jako, że kilka dni temu w sprzedaży pojawił się najnowszy album Swans, "To Be Kind", postanowiłam przypomnieć swoje spisane jakiś czas temu wspomnienia z koncertów lidera, Michaela Giry, w Warszawie, które odbyły się w marcu tego roku.

Michael Gira zawitał do Warszawy aż na dwa koncerty. Oba odbyły się w tym samym miejscu – klubie Pardon, To Tu. Już kilka miesięcy temu rozegrała się wojna o bardzo ograniczoną ilość biletów – bo jak się okazało wiele osób (w tym ja) postanowiło się wybrać na oba koncerty.

W oczekiwaniu na koncert

Dwa wieczory, mimo prawie takiego samego zestawu utworów (uwzględniając to, że duża część osób przyszła na koncert dwa razy, podczas drugiego dnia Gira dodał do setu dodatkowy utwór „Blind”) nieco różniły się od siebie. Podczas pierwszego Gira znacznie więcej rozmawiał z publicznością, podczas drugiego mniej, ale za to wchodził w ciekawsze interakcje – chociażby takie jak rozdawanie miętówek. Oba koncerty były zagrane bardzo poprawnie, jednak drugi wydał mi się być dużo bardziej emocjonalny – prawdopodobnie przez większą ekspresję okazywaną przez Girę mimiką oraz ciałem. Niestety, trzeba przyznać, że bez zespołu Swans Michael Gira nie robi aż tak ogromnego wrażenia. Owszem, było również głośno (mimo, że sam artysta w pewnym momencie stwierdził, że jest „too loud” i delikatnie ściszył swój jedyny wzmacniacz, co wywołało salwy śmiechu), mrocznie i eksperymentalnie, ale tym razem nie apokaliptycznie i epicko – raczej intymnie, spokojnie. Na pewno wpływało na to także miejsce – malutki klub, w którym ludzie cisnęli się niczym sardynki w puszce (krążą legendy, że niektórzy na tyłach omdleli).

W solowych występach Gira jako głównego instrumentu używa własnego głosu, stawiając przede wszystkim na przekaz tekstowy, mniej zaś na warstwę muzyczną, która momentami była wręcz banalnie prosta w porównaniu do bardzo rozbudowanych kompozycji Swans. Jednak tak ja wspomniałam – zdawać się może, że to o tekst tu głównie chodziło. Jak sam Gira zaznaczył, jest w końcu poetą. I trochę jak nieco zwariowany wieczorek poetycki to wyglądało. Przy czym naprawdę bezbłędny, ekspresywny i hipnotyczny – wątpię, aby ktokolwiek opuścił klub zawiedziony. Tym bardziej, że po każdym z koncertów Gira poświęcił każdemu zainteresowanemu rozmową i wymianą poglądów kilka minut.

Ja i Michael Gira po pierwszym koncercie w Warszawie

W setliście znalazły się zarówno covery Swans jak i utwory z albumów solowych bądź stworzonych przy okazji innych projektów. Było trochę nowszych kawałków jak „Jim” oraz starszych jak „Love Will Save You”. Wszystko ładnie się komponowało i nie sposób było oderwać oczu (i uszu) od sceny bądź choć przez moment się nudzić. Dlatego też na sali dało się wyczuć naprawdę duże skupienie – poza pewnym momentem wieczoru pierwszego, kiedy jedna ze słuchaczek odebrała telefon i podczas ciszy między utworami wszyscy usłyszeliśmy głośne „TAK, MOGĘ”. Aż dziwne, że nie została poraniona uzbrojonymi w lasery spojrzeniami całego tłumu. Przed kolejnym koncertem organizatorzy wystosowali ogłoszenie, aby telefony bezwzględnie wyłączyć.

Podsumowując – było zadowalająco, interesująco i inaczej niż zwykle. Muzyka Giry tak jak i Swans jest trudna, dlatego na pewno byli tacy, dla których wysiedzenie tej półtorej godziny mogło okazać się wyzwaniem. Jednak wierni fani talentu muzyka na pewno są zachwyceni. Pozostaje jedynie czekać na koncert całego zespołu w naszym kraju, który już w październiku na festiwalu Unsound w Krakowie.

Ja i Michael Gira po drugim koncercie w Warszawie
Czytaj dalej »

czwartek, 15 maja 2014

Trendy na facebooku, które mnie denerwują, cz. I

0
Beka. Nowe słowo klucz wśród facebookowych fanpage'ów. Beka z dresiarzy, beka z Luxurii Astaroth, beka z tatuażystów, itd, itd... Niektóre z tych tworów są całkiem zabawne, niektóre nieco mniej, ale to już kwestia gustu. Niektóre mają nawet pewien społeczny cel. Beka z tatuażystów na przykład skutecznie ostrzega przed złymi praktykami wśród artystów tatuażu i pozwala unikać pójścia do kogoś, kto zamiast dzieła sztuki stworzy na naszej skórze bohomazy gorsze niż twórczość pięciolatka.

Jednak jedna z licznych "bek" zajęła mnie szczególnie. Beka z miejskich aktywistów. Strona zrzeszająca osoby, które z jakiegoś powodu mają problem z tymi, którzy chcą po prostu żyć lepiej i wygodniej w przestrzeni miejskiej. Osobiście niejednokrotnie narzekam na brak ścieżek rowerowych bądź ich beznadziejne przygotowanie (wysokie krawężniki, nagły koniec ścieżki itp, itd...). Okazuje się jednak, że jest grupa ludzi, którym walka o chociażby poprawienie takich warunków z jakiegoś niezrozumiałego powodu przeszkadza. Śmieszy ich to, że rowerzyści domagają się równych praw na ulicach. Bawi, że ktoś ma problem ze stojącym na środku ścieżki rowerowej wielkim kontenerem. Bo przecież można przejechać obok. A już najlepiej wsiąść w samochód, jak każdy normalny człowiek, a nie dziwak - miejski aktywista.

Dlaczego nie wymagać więcej? Oczywiście, kontener na środku ścieżki można objechać, ale dlaczego nie spróbować tego zmienić? Można też być "uległym" wobec kierowców i dać na siebie trąbić do woli, chociaż rowerzysta jest równoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego. Można dać się spychać na chodnik, za co można dostać mandat, tylko dlatego, że jakiemuś kierowcy nie podoba się, że musi nieco bardziej uważać. Ale dlaczego? Nie lepiej o coś zawalczyć?

Oczywiście, sprawa rowerzystów to nie jedyne, co zajmuje autorów strony Beka z miejskich aktywistów. Czasami można przyznać im rację (krytyka organizacji masowego grilla w Warszawie, która spowodowała liczne zniszczenia czy też akcji "Kandyzacja Jana Pawła II", która była zupełnie pozbawiona sensu i dobrego smaku). Jednak w zdecydowanej większości jest to chyba zwyczajna zazdrość i brak zrozumienia dla tych, którzy mają siłę i chęć podnieść tyłek z kanapy i powiedzieć głośno, że coś jest nie tak. Jeśli takich ludzi zabraknie, to niedługo możemy się dusić w spalinach, ponieważ wszystkich skutecznie zniechęci się do przechodzenia na zdrowszy tryb życia, a przestrzeń miejska będzie coraz bardziej i bardziej nieznośna.

Nic samo się nie zmieni. Jeśli nie wymagalibyśmy więcej, możliwe, że nadal żylibyśmy w jaskiniach. Albo przynajmniej znosili pokornie smród rynsztoków. Bo po co wymyślać lepszą kanalizację, skoro można zatkać nos.
Czytaj dalej »

poniedziałek, 5 maja 2014

"The Dresden Dolls" - recenzja

0
W "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła" pojawiła się (jak co miesiąc) moja recenzja - tym razem albumu "The Dresden Dolls" zespołu The Dresden Dolls. Poniżej zamieszczam początek tekstu, a do całości odsyłam tu (nr 157, str. 10).



Punk + kabaret? Można!
The Dresden Dolls, „The Dresden Dolls”

    Przyzwyczailiśmy się już, że wielu artystów po prostu wymyka się szufladkom. Łączą ze sobą gatunki, zlewają to, co zdawało się do siebie nie pasujące i tworzą nową jakość, którą trudno nazwać. Jednak są też takie zespoły, o których trudno powiedzieć, żeby czerpały z jakiegokolwiek gatunku. Jednym z nich jest The Dresden Dolls. Amanda Palmer i Brian Viglione, pianino w roli głównej, wokal, gitara, perkusja i mnóstwo dziwnych dźwięków. Sami mówią, że ich nazwa ma się kojarzyć z tragedią zbombardowanego miasta i filigranowymi, kruchymi lalkami porcelanowymi – chaos plus delikatność. I to chyba najlepiej oddaje to, co chociażby na ich debiutanckiej płycie o zaskakującym tytule „The Dresden Dolls” można usłyszeć.

    Niektórzy znajdują tu porównania do rocka i kabaretu. I chyba słusznie. Muzyka jest dość ciężka, drapieżna, można powiedzieć punkowa, a przy tym nieco groteskowa. Mamy tu delikatne przejścia, które niespodziewanie zmieniają się w pianinowe szaleństwo („Missed Me”) jak i w całości utwory kabaretowe, które gdzieś pod spodem kryją pazur („Coin-Operated Boy”), który ujawnia się czasami w postaci wspomnianych wyżej dziwnych dźwięków – darcia kartek papieru, uderzeń przedmiotami, drapania i tym podobnych. Całą tą szaloną orkiestrę prowadzi swoim niesamowitym, momentami dzikim („Girl Anachronism”) , a momentami lirycznym („Perfect Fit”), wokalem Amanda Palmer. Jej zadanie można porównać niemalże do aktorskiego, kiedy głosem doskonale wyraża zawarte w tekście emocje, moduluje, zamiast tylko odśpiewać to, co ma napisane. Właściwie prawie każdy utwór można porównać do małej teatralnej etiudy, w której nastrój się zmienia, a kolejne kroki mogą zaskoczyć widza. Wszystko to razem przypomina nieco cyrk, nieco, jak wspomniałam, konwencję kabaretu z lat dwudziestych, ale przerobionego na modłę Tima Burtona. Wiele wyjaśnia to, że twórcy zespołu spotkali się ze sobą po raz pierwszy w święto Halloween. Klimat podsycają ich związki z teatrem (współtworzenie sztuk) i liczne inspiracje literaturą, jak również wydawanie własnych książek.

    Tekstowo mamy tu przede wszystkim miłość, a raczej problemy z miłością. Amanda Palmer cierpi po rozstaniu w „Missed Me”, ironicznie raduje się nakręcamym chłopcem, który zastępuje jej prawdziwego mężczyznę w „Coin-Operated Boy”, oskarża o złe traktowanie w otwierającym album „Good Day” i tak dalej. Każdy znajdzie tu sytuację damsko-męską dla siebie. I wszystko to to nie ckliwe, znane z popowych hitów, rozpaczanie nad tym, że ktoś nas opuścił czy że nam źle, ale raczej próba nieco szalonego przeciwstawienia się rzeczywistości i agresywnego wykrzyczenia tego, co boli. W końcu Amanda Palmer śpiewa wyraźnie „I'd rather be a bitch than be an ordinary broken heart” („Wolę być suką niż zwyczajnym złamanym sercem”).

Całość do przeczytania w "Wiadomościach Sąsiedzkich Wesoła"! 
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia