Michael Gira zawitał do Warszawy aż na dwa koncerty. Oba odbyły się w tym samym miejscu – klubie Pardon, To Tu. Już kilka miesięcy temu rozegrała się wojna o bardzo ograniczoną ilość biletów – bo jak się okazało wiele osób (w tym ja) postanowiło się wybrać na oba koncerty.
W oczekiwaniu na koncert |
Dwa wieczory, mimo prawie takiego samego zestawu utworów (uwzględniając to, że duża część osób przyszła na koncert dwa razy, podczas drugiego dnia Gira dodał do setu dodatkowy utwór „Blind”) nieco różniły się od siebie. Podczas pierwszego Gira znacznie więcej rozmawiał z publicznością, podczas drugiego mniej, ale za to wchodził w ciekawsze interakcje – chociażby takie jak rozdawanie miętówek. Oba koncerty były zagrane bardzo poprawnie, jednak drugi wydał mi się być dużo bardziej emocjonalny – prawdopodobnie przez większą ekspresję okazywaną przez Girę mimiką oraz ciałem. Niestety, trzeba przyznać, że bez zespołu Swans Michael Gira nie robi aż tak ogromnego wrażenia. Owszem, było również głośno (mimo, że sam artysta w pewnym momencie stwierdził, że jest „too loud” i delikatnie ściszył swój jedyny wzmacniacz, co wywołało salwy śmiechu), mrocznie i eksperymentalnie, ale tym razem nie apokaliptycznie i epicko – raczej intymnie, spokojnie. Na pewno wpływało na to także miejsce – malutki klub, w którym ludzie cisnęli się niczym sardynki w puszce (krążą legendy, że niektórzy na tyłach omdleli).
W solowych występach Gira jako głównego instrumentu używa własnego głosu, stawiając przede wszystkim na przekaz tekstowy, mniej zaś na warstwę muzyczną, która momentami była wręcz banalnie prosta w porównaniu do bardzo rozbudowanych kompozycji Swans. Jednak tak ja wspomniałam – zdawać się może, że to o tekst tu głównie chodziło. Jak sam Gira zaznaczył, jest w końcu poetą. I trochę jak nieco zwariowany wieczorek poetycki to wyglądało. Przy czym naprawdę bezbłędny, ekspresywny i hipnotyczny – wątpię, aby ktokolwiek opuścił klub zawiedziony. Tym bardziej, że po każdym z koncertów Gira poświęcił każdemu zainteresowanemu rozmową i wymianą poglądów kilka minut.
Ja i Michael Gira po pierwszym koncercie w Warszawie
|
W setliście znalazły się zarówno covery Swans jak i utwory z albumów solowych bądź stworzonych przy okazji innych projektów. Było trochę nowszych kawałków jak „Jim” oraz starszych jak „Love Will Save You”. Wszystko ładnie się komponowało i nie sposób było oderwać oczu (i uszu) od sceny bądź choć przez moment się nudzić. Dlatego też na sali dało się wyczuć naprawdę duże skupienie – poza pewnym momentem wieczoru pierwszego, kiedy jedna ze słuchaczek odebrała telefon i podczas ciszy między utworami wszyscy usłyszeliśmy głośne „TAK, MOGĘ”. Aż dziwne, że nie została poraniona uzbrojonymi w lasery spojrzeniami całego tłumu. Przed kolejnym koncertem organizatorzy wystosowali ogłoszenie, aby telefony bezwzględnie wyłączyć.
Podsumowując – było zadowalająco, interesująco i inaczej niż zwykle. Muzyka Giry tak jak i Swans jest trudna, dlatego na pewno byli tacy, dla których wysiedzenie tej półtorej godziny mogło okazać się wyzwaniem. Jednak wierni fani talentu muzyka na pewno są zachwyceni. Pozostaje jedynie czekać na koncert całego zespołu w naszym kraju, który już w październiku na festiwalu Unsound w Krakowie.
Ja i Michael Gira po drugim koncercie w Warszawie
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz