Od niedawna w mediach różnego rodzaju możemy obserwować kampanię
zachęcającą dziewczyny do uczestnictwa w lekcjach WF-u. Zachęca je do
tego wysportowana Anna Lewandowska, mistrzyni karate.
Niby wszystko fajnie. Popieram każdą akcję, która promuje to, że dziewczynki mogą chcieć interesować się czymś innym niż tym, na co wskazują stereotypy - czyli najczęściej kwestiami dotyczącymi własnego wyglądu. Super więc, że zachęca się je do uprawiania sportu, który na pewno kształtuje charakter, ale również poprawia zdrowie.
Jednak cały szkopuł tkwi w tym, że najczęściej bardzo trudno doceniać polskie lekcje WF-u. Sama uczęszczałam na nie zaledwie kilka lat temu i przyznam szczerze, że nie darzyłam ich sympatią. Zwolnienia sprawiały radość. Nie dlatego jednak, że nie lubię sportu. Bardzo dobrze pływam i jeżdżę na rowerze, całkiem nieźle radzę sobie również na nartach. Średnio to jednak interesowało większość wuefistów. Polskie WF-y są najczęściej przeprowadzane na odwal się, na zasadzie "macie piłkę, zróbcie coś". Nie traktują sportu kompleksowo, a uczniów jak jednostki. Jeśli jesteś w czymś słaby, to znaczy, że ogólnie się nie nadajesz. Kuriozum spotkałam w liceum, gdzie głównym punktem naszych zajęć była siatkówka, której osobiście nie trawię (aczkolwiek jedynie w praktyce, uwielbiam ją za to oglądać). Jeśli ktoś nie miał ochoty na kolejną pod rząd, setną rozgrywkę, mógł ewentualnie pobawić się szarfą. Szkoda, że nikt nas nie nauczył jak tą szarfą się posługiwać. Zamiast prawdziwego sportu chodziłyśmy więc znudzone po korytarzach ciągnąc za sobą żałosny kawałek materiału. Na koniec roku, tuż przed pójściem na studia, miałam zagrożenie tróją z WF-u. Argumentacja nauczycielki? "Czwórka oznaczałaby, że umiesz grać w siatkówkę. A nie umiesz. Ktoś na studiach spojrzy na twoje świadectwo i będzie tego wymagał". Jasne. Na studiach nikt o nic mnie nie pytał, na WF zapisałam się na jaki chciałam (oczywiście basen), a każda kolejna trenerka wychwalała moje umiejętności i pokazywała jako przykład grupie rosłych facetów, którzy ze mną konkurowali (tak, w jednym semestrze byłam jedyną dziewczyną w męskiej grupie i nie, nie należałam do najgorszych).
Jednak większość polskich podstawówek, gimnazjów i liceów zapomina, że istnieją sporty poza grami zespołowymi i bieganiem. Obowiązkowo trzeba odwalić elementy akrobatyki, takie jak przewroty czy skoki oraz tenisa stołowego (co z tego, że w liceum dostawałam z nich dobre oceny, przecież liczy się tylko SIATKÓWKA). Najczęściej nie ma mowy o tańcu, basenie i tym podobnych. Moje doświadczenia nie są tutaj odosobnione.
Oczywiście nie wszyscy wuefiści są źli. Spotykałam na swojej drodze nielicznych, którzy rozumieli, że nie każdy od razu musi być czempionem. Przysłowiowo nie kazali rybie wchodzić na drzewa, a małpie pływać. Rozumieli, że każdy ma swoje ograniczenia, zdrowotne czy fizyczne. Proponowali inne rodzaje sportu, zachęcali do rozwoju. Jednak to kropla w morzu tego, co wymaga poprawienia.
Także dalej zachęcajmy dziewczyny do sportu. Ale najpierw sprawmy, żeby rzeczywiście miały gdzie ten charakter kształtować. Bo chyba nie w polskiej szkolnej sali gimnastycznej.
Niby wszystko fajnie. Popieram każdą akcję, która promuje to, że dziewczynki mogą chcieć interesować się czymś innym niż tym, na co wskazują stereotypy - czyli najczęściej kwestiami dotyczącymi własnego wyglądu. Super więc, że zachęca się je do uprawiania sportu, który na pewno kształtuje charakter, ale również poprawia zdrowie.
Jednak cały szkopuł tkwi w tym, że najczęściej bardzo trudno doceniać polskie lekcje WF-u. Sama uczęszczałam na nie zaledwie kilka lat temu i przyznam szczerze, że nie darzyłam ich sympatią. Zwolnienia sprawiały radość. Nie dlatego jednak, że nie lubię sportu. Bardzo dobrze pływam i jeżdżę na rowerze, całkiem nieźle radzę sobie również na nartach. Średnio to jednak interesowało większość wuefistów. Polskie WF-y są najczęściej przeprowadzane na odwal się, na zasadzie "macie piłkę, zróbcie coś". Nie traktują sportu kompleksowo, a uczniów jak jednostki. Jeśli jesteś w czymś słaby, to znaczy, że ogólnie się nie nadajesz. Kuriozum spotkałam w liceum, gdzie głównym punktem naszych zajęć była siatkówka, której osobiście nie trawię (aczkolwiek jedynie w praktyce, uwielbiam ją za to oglądać). Jeśli ktoś nie miał ochoty na kolejną pod rząd, setną rozgrywkę, mógł ewentualnie pobawić się szarfą. Szkoda, że nikt nas nie nauczył jak tą szarfą się posługiwać. Zamiast prawdziwego sportu chodziłyśmy więc znudzone po korytarzach ciągnąc za sobą żałosny kawałek materiału. Na koniec roku, tuż przed pójściem na studia, miałam zagrożenie tróją z WF-u. Argumentacja nauczycielki? "Czwórka oznaczałaby, że umiesz grać w siatkówkę. A nie umiesz. Ktoś na studiach spojrzy na twoje świadectwo i będzie tego wymagał". Jasne. Na studiach nikt o nic mnie nie pytał, na WF zapisałam się na jaki chciałam (oczywiście basen), a każda kolejna trenerka wychwalała moje umiejętności i pokazywała jako przykład grupie rosłych facetów, którzy ze mną konkurowali (tak, w jednym semestrze byłam jedyną dziewczyną w męskiej grupie i nie, nie należałam do najgorszych).
Jednak większość polskich podstawówek, gimnazjów i liceów zapomina, że istnieją sporty poza grami zespołowymi i bieganiem. Obowiązkowo trzeba odwalić elementy akrobatyki, takie jak przewroty czy skoki oraz tenisa stołowego (co z tego, że w liceum dostawałam z nich dobre oceny, przecież liczy się tylko SIATKÓWKA). Najczęściej nie ma mowy o tańcu, basenie i tym podobnych. Moje doświadczenia nie są tutaj odosobnione.
Oczywiście nie wszyscy wuefiści są źli. Spotykałam na swojej drodze nielicznych, którzy rozumieli, że nie każdy od razu musi być czempionem. Przysłowiowo nie kazali rybie wchodzić na drzewa, a małpie pływać. Rozumieli, że każdy ma swoje ograniczenia, zdrowotne czy fizyczne. Proponowali inne rodzaje sportu, zachęcali do rozwoju. Jednak to kropla w morzu tego, co wymaga poprawienia.
Także dalej zachęcajmy dziewczyny do sportu. Ale najpierw sprawmy, żeby rzeczywiście miały gdzie ten charakter kształtować. Bo chyba nie w polskiej szkolnej sali gimnastycznej.