środa, 18 października 2017

Jak dobrze grać na złomie, czyli wrażenia z koncertu Einstürzende Neubauten

0
Kiedy powiesz ludziom, że słuchasz takiego zespołu, co gra na złomie, to większość prawdopodobnie wyobrazi sobie kilka rzeczy. Tym wyobrażeniem może być koleś na patelni, który gra na krześle. Może też być licealny występ kumpli, którzy myślą, że jako pierwsi wpadli na pomysł grania na śmietnikach (oczywiście zazwyczaj w ogóle nie trzyma się to rytmu, a cały zespół to tylko sekcja perkusyjna). W najgorszym wypadku ktoś pomyśli, że chodzi o ten sceniczny, wielki stomp.

Źródło: neubauten.org
Tymczasem Einstürzende Neubauten nie brzmią jak żadna z powyższych rzeczy. Momentami brzmią nawet zupełnie konwencjonalnie, tak, że słuchając ich w ogóle nie masz pojęcia, że właśnie słuchasz złomu.


Niedawno niemiecka grupa lidera Blixy Bargelda zagrała po raz pierwszy w Krakowie, na jednym z najlepszych polskich festiwali, jakim jest Unsound. Byli tam główną gwiazdą, co może dać wam pewne pojęcie na temat artystów tam grających. I jest to jak najbardziej pozytywna rzecz - karnety na Unsound co roku znikają w kilka minut od rozpoczęcia sprzedaży, a na festiwal przyjeżdżają ludzie z całego świata.

Oczywiście tradycyjnie na scenie towarzyszyło im bardzo dużo metalu i plastiku, który kiedyś zbierali ze śmietników i przerabiali, obecnie, jak podejrzewam, po prostu chodzą do Praktikera. Tak więc instrumentami są tu rury, rurki, przełączki, kolanka, wielkie metalowe płyty, sztućce, plastikowe beczki, płyty winylowe, skomplikowane konstrukcje (co do których nie jestem pewna, z czego są zrobione), a nawet słynne czerwone kubeczki - nieodłączny element amerykańskich imprez. Niemcy używają tych kubeczków do tworzenia dźwięków jak widać.




Koncert był, jak zawsze w ich przypadku, przygotowany perfekcyjnie. Chociaż setlista była dość podobna do zagranej kilka lat temu na ich koncercie w Lublinie (na który można było zresztą przyjść za darmo), to nie zabrakło elementu spontaniczności. Blixa był ciut bardziej rozgadany, co chyba niektórym, niestety, przeszkadzało - zrobiło mi się wręcz przykro, kiedy przytaczał historię jednego z utworów i na wyrażenie "old Blixa" ktoś wrzasnął "yeah!". - Cóż, dziękuję za to - odparł Bargeld, a po kolejnym krzyku (tym razem po wyrażeniu "young Blixa") nie dokończył już swojej historyjki.

Podczas przemawiania między utworami Blixa opowiedział też co nieco o tym, jak wygląda praca z nietypowymi instrumentami na przykładzie konstrukcji złożonej z plastikowych rur (możecie ją zobaczyć na filmiku poniżej). Opowiedział, że konkretna rura o konkretnych wymiarach (które opisał, ale nie zapamiętałam) daje "niemal idealne 'e'". - Ci w Wielkiej Brytanii, co będą chcieli teraz wrócić do imperialnego systemu miar... mają przesrane (they're fucked - red.) - stwierdził. Dodał, że aby uzyskać w instrumencie inne dźwięki, do pozostałych rur połączonych w jedną konstrukcję dodano różne końcówki.



I ta opowieść w sumie oddaje to, co chcę przekazać, pisząc o graniu na złomie. Na złomie możecie grać tak, że będzie po prostu brzmiał jak kupa złomu, która nie ma rytmu i słychać, że tak naprawdę nie macie pomysłu na utwór, tylko pomysł na granie na czymś "nietypowym". Ale możecie też, mając ogromną wiedzę muzyczną, zrobić ze śmieci prawdziwe instrumenty. Odpowiednie dostosowanie ich, aranżacja i połączenie to ciężka praca i nie każdy to potrafi. Einstürzende Neubauten potrafią. Ich muzyka nadal jest eksperymentalna, ale eksperyment ten ma ewidentny sens i nawet w kakofonii dźwięków (jak w "Let's Do It a Dada") słychać, że wszystko tam jest zaplanowane i zrobione z wiedzą. Tak jak wtedy, kiedy Blixa nagrał partie gitar w malutkim pomieszczeniu, w którym musiał pozostawać w pochylonej pozycji, bo miało ciekawą akustykę. Albo kiedy jego gitarzysta zamiast kostki używał wibratora, wprowadzając struny świadomie w nietypowe drżenie. Taka ciekawość świata dźwięków to zdecydowanie coś, czego w muzyce poszukuję.



Oprócz klipu do "Nagorny Karabach" wszystkie filmiki zostały zarejestrowane przeze mnie na koncercie w Krakowie.
Czytaj dalej »

czwartek, 12 października 2017

10 pozytywnych bohaterek dla dziewczynek na Dzień Dziewcząt

0
Zaznaczę na początku, że pozytywnych bohaterek dla dziewcząt na pewno jest więcej niż 10. Nie widziałam wszystkich filmów, nie przeczytałam wszystkich książek. Wybrałam jednak 10 postaci, które są mi szczególnie bliskie bądź dobrze spełniają cechy modelu, na jakim kolejne pokolenia kobiet mogą się wzorować. Niektóre po prostu w danym momencie przyszły mi do głowy. Oto lista 10 pozytywnych bohaterek specjalnie z okazji wczorajszego Międzynarodowego Dnia Dziewczynek.

Pippi Pończoszanka

To ja, kiedy na imprezie przebieranej dobrałam strój do osobowości
Ruda Szwedka była moją towarzyszką w dzieciństwie i zawsze mówię, że bardzo mocno mnie ukształtowała. Zdaje się, że moi rodzice uznali, że rudemu dziecku będzie się łatwo identyfikowało z innym rudym dzieckiem, stąd otaczanie mnie książkami o Pippi Pończoszance. Mówię to w zupełnie pozytywnym sensie - Pippi to mieszkająca sama dziewczynka, której dom jest pełen zagadek i sprzeczności. Jeździ na koniu, a jej zwierzątkiem domowym jest małpa. Przejawia szereg zainteresowań, które nie są stereotypowo dziewczyńskie, a dodatkowo jest nadludzko silna. Pippi walczyła też z mitem urody, zanim to było modne - pamiętacie, jak zaciekawiona pytała w sklepie po co komu maść do likwidowania piegów? Podkreśliła wtedy, że ona swoje lubi. Była też przede wszystkim dobrą przyjaciółką i pomocną osobą - trudno znaleźć lepszy przykład dla dziewczynek.

Emily the Strange // Dziwna Emilka

Obrazek pochodzi z emilystrange.com
Nie ma co ukrywać, Emily nie jest postacią z wybitnej literatury, czy filmu, powstała do ozdabiania ciuchów. Nie znaczy to jednak, że nie rozwinęła się w jak najbardziej pozytywną bohaterkę dla młodych dziewczyn. Do ciuchów dołączyły bowiem między innymi krótkie książeczki, które pozwoliły rozwinąć osobowość 13-latki. Jest blada, ma kruczoczarne włosy i mroczny wygląd. Nie boi się mówić tego, co myśli, otacza się czarnymi kotami i słucha dobrej muzyki. Odstaje od społeczeństwa, ale nie boi się, ani nie wstydzi swojej dziwności - tworzy z niej swój znak rozpoznawczy. Artystka, poszukiwaczka przygód, jeżdżąca na deskorolce wynalazczyni - marzycielka. A przede wszystkim nonkonformistka.

Chihiro ("Spirited Away")

Zródło: Spirited Away, Studio Ghibli
Po dotarciu z rodziną do obcego miejsca w początkowych scenach animacji "Spirited Away" Chihiro ostrzega ich, że coś jest nie tak, jednak jak to około 10-letnia dziewczynka jest lekceważona. Nie zmienia to jednak jej podejścia, przez co część krytyków filmu nazywa ją "niewychowaną", chociaż okazuje się przecież, że jej przeczucia były słuszne - Chihiro i jej rodzice znaleźli się w krainie bogów. Oni zostali zamienieni w świnie za spożycie pokarmu nie dla ludzi, a ich córka postanawia ich ocalić. Jak zauważa portal "Vice" w swoim tekście o filmie, Chihiro nie zmienia się potem w "grzeczną dziewczynkę", nadal pozostaje sobą i nie jest to krytykowane. W ogóle w filmie nie ma dobrych i złych, są za to szarości zamiast bieli i czerni, a interpretacje tego, co widzimy na ekranie są nieskończone - między innymi pojawiła się teoria o tym, że film mówi o konflikcie między nowoczesną i tradycyjną Japonią, jak również, że może poruszać trudny temat dotyczący wykorzystywania dziewcząt w domach publicznych.

Elsa i Anna ("Kraina lodu")

Zródło: Disney
Elsą i Anną z "Krainy lodu" zachwycali się chyba już wszyscy. Film Disneya, w którym najważniejszym związkiem nie jest ten między mężczyzną a kobietą, a między dwoma kochającymi się i wspierającymi siostrami. Tak bardzo kochającymi, że jedna przez lata ogranicza swoje magiczne moce, aby nie skrzywdzić siostry, a ostatecznie ucieka z ich wspólnego zamku, a druga postanawia stawić czoła przeciwnościom i ją odnaleźć. Zachęca też Elsę, nie odrzucając jej dziwności, aby nie ograniczała swoich mocy i korzystając z nich zasiadła na przynależnym jej królewskim tronie - bez konieczności zaślubin.

Tiana ("Księżniczka i żaba")

Zródło: Disney
Przed "Krainą lodu" był jeszcze jeden film Disneya, który dokonał pewnego przełomu, chociaż nie tak dużego i nie na taką skalę (jeśli chodzi o popularność) jak historia Elsy i Anny. "Księżniczka i żaba" pokazała nam Tianę, pierwszą czarnoskórą księżniczkę Disneya, której największym marzeniem był własny biznes. Od początku filmu widzimy, jak dziewczyna dąży do otwarcia własnej restauracji. Inaczej niż w "Krainie lodu" trafia co prawda na księcia, który okazuje się pomocny, ale to ona jest główną siłą napędową. I to ona ratuje go z opresji, kiedy zwiedziony próżnością daje zamienić się w żabę. Ciekawy wątek stanowi też relacja Tiany z jej bogatą przyjaciółką Charlotte. Różowa, typowo "księżniczkowata" i umalowana blondynka nie jest tu czarnym charakterem, pokazując, że każda dziewczyna może realizować swoje marzenia i gusta jak chce, również w bardziej stereotypowy sposób. Kiedy wydaje się, że dziewczyny będą walczyć o faceta, okazuje się, że zamiast tego wspierają siebie nawzajem. A do tego wszystkiego dodajmy jazz i blues prosto z Nowego Orleanu. Bardzo niedoceniony, a bardzo warty waszego czasu film.


Merida ("Merida waleczna")

Zródło: Disney
Między "Księżniczką i żabą" a "Krainą lodu" powstał jeszcze jeden film Disneya godny wymienienia w tym tekście, a mianowicie powstała we współpracy z Pixarem "Merida waleczna". Do Meridy jako naczelny szkocjofil mam szczególnie ciepłe uczucia. Ruda (znowu) dziewczyna odrzuca w filmie tradycje, w tym wizję zaaranżowanego małżeństwa i pokazuje, że bez faceta poradzi sobie najlepiej wygrywając w turnieju strzeleckim ze wszystkimi kandydatami na jej męża. Przez to podejście przez niektóre konserwatywne środowiska amerykańskie Merida była podejrzewana o bycie pierwszą księżniczką-lesbijką, co oczywiście jest zarzutem absurdalnym - bo od kiedy to, że nastolatka nie chce być zmuszana do małżeństwa przesądza o jej orientacji seksualnej? A nawet jeśli? Tak czy inaczej oprócz buntu "Merida waleczna" skupia się na relacji głównej bohaterki z matką (tak jak w "Krainie lodu" zamiast relacji z mężczyzną mamy relację siostrzaną). Nie jest to relacja łatwa (jak w życiu), a obie kobiety muszą przejść długą drogę, aby zrozumieć swoje podejście do siebie nawzajem oraz do tradycji. A w tle tej całej historii mamy piękną szkocką przyrodę. I szkockie zwierzęta.

Diana Prince ("Wonder Woman") 

Zródło: DC Comics
Najnowsza produkcja DC o Wonder Woman nie spełnia wszystkich oczekiwań feministek, ale na pewno zahacza o kilka bardzo istotnych punktów. Diana, podobnie jak inne bohaterki na tej liście, kwestionuje tradycyjne postrzeganie kobiety w społeczeństwie, walczy mieczem lepiej niż wszyscy mężczyźni w filmie razem wzięci, potrafi rozmawiać otwarcie o relacjach międzyludzkich (i seksie) nie kwestionując żadnego sposobu na życie i miłość (zwróćcie uwagę na jej dialog z kapitanem Stevem na łodzi, kiedy opuszczają Themyscirę). Poza tym znowu to mężczyzna jest tutaj "damą w opałach", a Diana nigdy nie daje się usunąć w kąt, kiedy wszystkich pochłania ogień walki. Najważniejszy w tym filmie był jednak nacisk położony na ekologię - Diana broni przyrody dosłownie własnym ciałem, a w obrazie wielokrotnie podkreślone jest to jak istotne są nasze zasoby naturalne. Można by oczekiwać od tego filmu jeszcze trochę więcej, ale to bardzo dobry początek! 


Katniss Everdeen ("Igrzyska śmierci")

Zródło: Lionsgate
Większość pewnie zna Katniss jako dziewczynę z twarzą Jennifer Lawrence, ale "Igrzyska śmierci" to przede wszystkim fantastyczna seria książek dla młodzieży. Dystopijna wizja, w której dzieci co roku zmuszane są do walki na śmierć i życie, a spośród nich wybierany jest jeden zwycięzca - ten, który przeżyje. W tej rzeczywistości żyje Katniss, nastolatka, która postanawia uratować swoją młodszą siostrę i zastąpić ją w Igrzyskach. Podczas samej rozgrywki skupia się przede wszystkim na współpracy, nie zaś na rywalizacji (między innymi z młodszą dziewczyną Rue, a także z kolegą z dystryktu, którego ratuje przed śmiercią). Aby ratować bliskich daje się wkręcić w trybiki machiny propagandowej, a potem bez jej woli opozycja tworzy z niej ikonę oporu. Katniss ma jednak własny plan na walkę z totalitarną władzą, jak również doskonale rozumie niebezpieczne mechanizmy, które tworzą się w nowym reżimie. Nigdy nie idzie z prądem i zawsze jest przeciwna bezsensownej przemocy, a także bezsensownej zemście. Sama decyduje o sobie (a także swoim życiu uczuciowym), sama potrafi zadbać o siebie i całą rodzinę (między innymi poluje). To naprawdę bardzo dobry przykład.

Judy Hopps ("Zwierzogród")

Zródło: Disney
Judy Hopps to jedyne zwierzę na tej liście, ale spokojnie możemy mówić o niej jako o człowieku. W spersonifikowanym zwierzęcym świecie disnejowskiego "Zwierzogrodu" jest główną bohaterką. Mimo bycia królikiem Hopps marzy o pracy w policji - zawodzie do tej pory zdominowanym przez duże zwierzęta, takie jak tygrysy, czy byki. Wyprowadza się ze wsi do dużego miasta i mimo, że dostaje najprostsze zadania - wlepianie mandatów za złe parkowanie - postanawia poświęcić się własnej sprawie tajemniczych zaginięć. Bajka opowiada przede wszystkim o krzywdzącej sile uprzedzeń - Hopps jest uznawana za zbyt słabą ze względu na swój gatunek, zaś przy okazji rozwiązywania zagadki kryminalnej idylliczny Zwierzogród, gdzie wszystkie zwierzęta żyją w pokoju, zwraca się szybko przeciwko drapieżnikom wytaczając przeciw nim argumenty znane nam z życia codziennego - że coś leży "w ich naturze". Judy oczywiście sprzeciwia się stereotypom, chociaż przez moment sama daje się wciągnąć w fałszywą narrację.

Leia Organa i Rey ("Gwiezdne wojny")

Zródlo: Star Wars, Lucasfilm
Na koniec dwa przykłady, które pewnie większości przychodzą na myśl w pierwszej chwili, kiedy myślą o silnych, niezależnych bohaterkach. Leia Organa i Rey, dwie kobiety ze starych i nowych "Gwiezdnych Wojen" (dość świadomie pomijam tu dość przezroczystą Padme...). Leia to wojowniczka, która na równi z Hanem i Lukiem walczy z Imperium. Wojskowa o stopniu generała, ale też księżniczka. Jej romans z Hanem nie jest sytuacją, w której ona jest nagrodą dla niego - ich relacja jest równoważna i nie stanowi jedynego aspektu jej postaci. Dodatkowo grająca Leię Carrie Fisher prywatnie zawsze propagowała idee feministyczne, doradzając również młodszym koleżankom z planu (między innymi polecała, aby nie dały się wcisnąć w seksistowski kostium, tak jak ona - ale wbrew pozorom nawet w nim pokazała swoją siłę). Rey, bohaterka najnowszej serii "Gwiezdnych wojen", nazywana jest z kolei nowym Lukiem Skywalkerem. Nie zna swoich rodziców, sama radzi sobie na nieprzyjaznej, pustynnej planecie. Współpracuje z napotkanymi mężczyznami, a Han Solo widzi w niej córkę, której nigdy nie miał - przekazuje jej swoje umiejętności, a także ufa, że dobrze pokieruje jego statkiem wspólnie z jego dawnym przyjacielem - Chewbaccą. Rey, podobnie jak Luke, odkrywa też w sobie moc, a jako nauczyciela wybiera właśnie Skywalkera. Pozostaje z niecierpliwością czekać, co z tego wyniknie.

Kogo jeszcze widzielibyście na takiej liście?
Czytaj dalej »

środa, 4 października 2017

Trochę o adopcji naszego psa - Tesli

2
Jak większość z was wie (widać to na zdjęciach i postach na blogu) wspólnie z mężem opiekujemy się trójłapkiem Teslą, który towarzyszy nam już prawie dwa lata. 

Z okazji dzisiejszego Międzynarodowego Dnia Zwierząt postanowiłam opowiedzieć historię jego adopcji.

Zdjęcie: Paulina i Tomasz - Duet Fotografów        
Od kiedy przeprowadziliśmy się z Adamem "na własne" wiedzieliśmy, że prędzej czy później zdecydujemy się na psa. Adam, jako kociarz z rodziny kociarzy (w której w momencie jego przeprowadzki mieszkały trzy koty, z czego dwa rasy maine coon, więc tak jakby jednak 4 koty, zakładając, że maine coon to 1,5 kota) był z początku przeciwny. Jednak w starciu kociarza z psiarzem wynik może być tylko jeden - bierzemy psa.

Właściwie od początku wiedzieliśmy, że zdecydujemy się na psa ze schroniska bądź fundacji. Polajkowałam więc na fejsie kilka różnych organizacji zajmujących się adopcją, które często umieszczają ogłoszenia właśnie na tym portalu społecznościowym. Wymagania mieliśmy niewielkie - pies średniej wielkości, wiek nie miał znaczenia.

Obserwowałam więc przez kilka miesięcy kolejne pojawiające się ogłoszenia, aż w końcu jedno przemówiło do mnie w sposób szczególny. Na początku października na stronie Zwierzęcej Polany znalazły się zdjęcia 1,5 rocznego trójłapka, trochę w typie labradora (aczkolwiek nie bardzo :P), który od razu skradł mi serce (to brzmi banalnie, ale dokładnie tak było!). Tesla miał wtedy na imię Luke, poza trzema łapkami (które od początku nie były dla nas żadnym kłopotem) nie miał żadnych problemów zdrowotnych, jedynie jeden dość poważny kłopot behawioralny - lęk separacyjny, z którym właściwie walczymy do dziś (z ogromnymi postępami, o czym może opowiem na blogu kiedy indziej).

Zdjęcie: Paulina i Tomasz - Duet Fotografów
 Od razu napisałam do Adama w sprawie ogłoszenia pisząc coś w stylu "ADAM MUSISZ". Po wielogodzinnych dyskusjach, analizowaniu za i przeciw zdecydowaliśmy się na telefon do domu tymczasowego, gdzie wyjaśniono nam dokładnie jakie problemy ma psiak, jak wygląda adopcja i tak dalej.

Następnie należało wypełnić ankietę przedadopcyjną. Wiele osób ma obiekcje w stosunku do takich praktyk, bo w ankietach zadaje się wiele szczegółowych pytań, które czasami mogą wydawać się kompletnie niezwiązane z posiadaniem psa. Biorąc jednak pod uwagę jak wiele zwierząt wraca z adopcji z powrotem do fundacji bądź schronisk należy chyba okazać odrobinę zrozumienia organizacjom, które chcą się przed tym uchronić.

Po ankiecie przyszedł czas na spotkania zapoznawcze - najpierw w domu tymczasowym, gdzie zobaczyliśmy jak pies zachowuje się u siebie, a także poszliśmy z nim na pierwszy wspólny spacer. Od razu zauważyliśmy, że Tesla (a wtedy Luke) porusza się trochę inaczej ze względu na swoje trzy łapki, wykonując serie skoków zamiast kroczków przy nodze. Poza tym poznaliśmy wesołego, przyjaznego psa i od razu po wyjściu byliśmy właściwie zdecydowani na adopcję. Daliśmy sobie jednak kilka dni na ostateczną decyzję.

Zdjęcie: Paulina i Tomasz - Duet Fotografów
Po telefonie do fundacji w sprawie naszej decyzji umówiliśmy się na kolejną wizytę - tym razem u nas w mieszkaniu. Tesla poznał wtedy otoczenie, wszystko obwąchał, dla fundacji była to też informacja, czy mamy odpowiednie warunki do trzymania zwierzaka. Kupiliśmy najbardziej niezbędne przedmioty, takie jak smycz oraz obroża i jedzenie, a pierwsze posłanie i zabawki (gumowy homar towarzyszy Tesli do dziś) zostały nam dostarczone przez fundację. Dwa-trzy dni później podpisaliśmy umowę i Tesla zamieszkał u nas. Tęsknota za starym domem trapiła go maksymalnie jeden dzień - szybko przyzwyczaił się do nowych warunków oraz do nas. Wtedy przed nami pozostało już tylko jedno, ale najbardziej czasochłonne i trudne zadanie, czyli wychowanie oraz trening. Ale to temat na inny wpis.

Zanim jeszcze Tesla trafił pod nasz dach wybraliśmy mu nowe imię. Wspólnie wpisaliśmy w google hasła takie jak "geek dog names" i tym podobne i przeglądaliśmy kolejne listy. Z wielu propozycji najbardziej spodobał nam się Tesla, już wcześniej uwielbiany przez nas naukowiec i wynalazca. Szybko okazało się, że imię jest dość mylące - wiele osób sądzi bowiem, że Tesla to suczka. Oraz, że to imię od nazwy samochodu. Ale to nic - momenty, w których ktoś zareaguje okrzykiem "Nikooolaaaaaaa!" są dzięki temu tylko cenniejsze.



Na koniec zachęcam do tego co zawsze - nie kupuj, adoptuj. Nie jest to, jak czasem mogłoby się wydawać, łatwa sprawa nie wymagająca od właściciela żadnej włożonej pracy i na pewno trzeba się przygotować na liczne trudności, ale w ostatecznym rozrachunku po prostu warto. Ocaliliśmy życie i dostaliśmy przyjaciela na zawsze, którego za nic w świecie nie wymienilibyśmy na innego. 

Zdjęcie: Tomasz Nowosielski

Czytaj dalej »

czwartek, 28 września 2017

10 rzeczy, których nie wiecie o wydrach morskich na Sea Otter Awerness Week

1
Trwa Tydzień Wydry Morskiej. Jak się dowiedziałam, gatunek ten, wydający się zupełnie pospolitym i wszędobylskim, jest zagrożony. Przez kogo? Oczywiście przez nas, ludzi, którzy uznali wydrę za łatwy łup. Obecne zakazy polowania na to stworzenie oraz liczne działania wspomagające zwiększanie populacji wydr pomogły im przetrwać, jednak wydra morska wciąż nie powróciła do swoich dawnych liczb. Dlatego warto się czegoś o nich dowiedzieć.

1. Dorosła wydra morska waży od 22 do 45 kilogramów, ale w przyrodzie spotkano też cięższe osobniki - ważące około 54 kilogramów. Żyją zazwyczaj od 15 do 20 lat, chociaż najstarsza wydra miała 28 lat.

Kawał wydry, By Agunther (Own work) [CC BY 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/3.0)], via Wikimedia Commons

2. Wydrę morską porasta 150 tysięcy włosów na centymetr kwadratowy jej ciała. Sprawia to, że wydra ma najgęstsze futro wśród zwierząt, które składa się z długich, wodoodpornych włosów ochronnych i krótkiego futra spodniego. Dzięki takiej budowie futro spodnie jest zawsze suche.

Dawne wyobrażenie wydry, By S. Smith, after John Webber [Public domain], via Wikimedia Commons

3. Malutkie uszy i nozdrza wydry morskiej mogą się jeszcze zamknąć, chroniąc ją przed wlewającą się wodą. Prawdopodobnie dlatego nigdy nie widzimy wydry skaczącej na jednej nodze i uderzającej się w jedno ucho próbując pozbyć się nadmiaru wody z drugiego ucha.

Para wydr, By Joe Robertson from Austin, Texas, USA; cropped version by Penyulap. (Cropped from File:Sea otters holding hands.jpg.) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

4. Płynąca pod wodą wydra morska może osiągnąć prędkość do 9 kilometrów na godzinę. Wydry zazwyczaj polują nurkując i chociaż potrafią zatrzymać oddech na pięć minut, to zazwyczaj jeden "nur" zajmuje im około minuty, maksymalnie czterech (widocznie są leniwe).
Płynąca na plecach wydra, By G. Frank Peterson from United States (2011 Kenai Fjords Sea Otter-3.jpg) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

5. Wydry morskie poświęcają mnóstwo czasu na pielęgnację, między innymi czyszczenie futra i rozplątywanie kołtunów (może czas na wprowadzenie jakiegoś programu zapewniania wydrom Tangle Teezerów?), jak również pozbywanie się wypadającego futra oraz wyciskanie go z wody. Zabiegi te wyglądają jak intensywne drapanie, ale wydry morskie nie mają wszy, czy też innych pasożytów. Wydry czyszczą się również podczas jedzenia - obracają się wtedy w wodzie, aby pozbyć się "okruszków" z futra.

Czyste wydry, By Ed Bowlby, NOAA research co-ordinator [1] [Public domain], via Wikimedia Commons

6. Wydry to jedyne zwierzę morskie, które potrafi podnosić i obracać kamienie. Szukając pożywienia przekopują się również głęboko przez osadzony na dnie muł. Jest to też jedyne zwierzę morskie, które łapie ryby przednimi łapkami, a nie zębami.

Wydra prezentuje zwinne łapki, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

7. Wydry morskie to też jedne z nielicznych ssaków, które używają narzędzi. W luźnym fałdzie skóry, w którym zazwyczaj gromadzą zebrane na dnie jedzenie i transportują na powierzchnię, wydra trzyma również kamień, który często towarzyszy jej przez długi czas lub całe życie. Kamień służy wydrze do rozłupywania muszli, używa go też do polowań. Podczas jedzenia wydra odkłada kamień z powrotem "do kieszeni", co oznacza, że rozumie, że przyda się jej on w przyszłości. Czasami można zauważyć wydry bawiące się swoimi kamieniami - naukowcy nie wyjaśnili jeszcze czy robią to dla czystej zabawy, czy ma to jakiś inny cel.

Mama wydra, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

8. Jako narzędzi wydry morskie używają również wodorostów. Najczęściej stosują je jako swego rodzaju "kołderkę" - owijają się nimi, żeby nie odpłynąć podczas jedzenia bądź odpoczynku, kiedy dryfują. Poza tym wodorosty służą także do unieruchamiania krabów do zjedzenia "na później" (kiedy jedzą inne rzeczy). Matki zawijają też potomstwo w wodorosty, kiedy nie mogą ich trzymać na brzuchu - również po to, aby dzieciaki nie odpłynęły w nieznane.

Wydra odpoczywa w wodorostach, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

9. Matki pełnią ogromną rolę w życiu małych wydr morskich. Samice uczą młode używania narzędzi (przejawiają też większe zróżnicowanie w ich zastosowaniu niż samce), jak również pływania i nurkowania. Zajmują się też karmieniem oraz ogólnym wychowaniem młodych. Czasami samice wydry morskiej opiekują się także sierotami. Poświęcają dzieciom całą swoją uwagę, często trzymając je na brzuchu, aby nie zmarzły od wody. Dużo czasu poświęcają pielęgnacji futra swoich dzieci. Kiedy mała wydra umrze, często samice noszą ich ciała na swoich brzuchach długo po śmierci potomstwa. Wydrze zazwyczaj w czasie jednego porodu rodzi się jedna wydra, czasami są to bliźniaki, ale zazwyczaj przeżywa tylko jedna z dwóch "bliźniaczych" wydr.

Bliźniaki wydry, By Mike Baird from Morro Bay, USA [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

10. Młode podczas nauki pływania zazwyczaj nie docierają od razu na dno morza. Nauka trwa kilka tygodni i w jej trakcie młode przynoszą mamom różne bezwartościowe przedmioty zamiast pożywienia - na przykład małe, kolorowe rybki bądź drobne kamyczki. Nie wiadomo, czy mamy wydry muszą je potem wieszać na wydrzych lodówkach.

Wydra wozi małą wydrę, "Mike" Michael L. Baird [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

Miłych ostatnich dni Tygodnia Wydr Morskich!
Czytaj dalej »

sobota, 23 września 2017

Nowy sposób Swift na bilety i dlaczego to zło - opinia w musicNOW

0
zdjęcie: „IMG_0735_edited„, aut. Makaiyla Willis @ flickr, CC BY-SA 2.0

W musicNOW możecie przeczytać mój tekst o Taylor Tix, które uważam za fatalny i w dodatku bezczelny pomysł. Jeśli chcecie się dowiedzieć czemu -> odsyłam tutaj.


Czytaj dalej »

piątek, 22 września 2017

Sześciu Nicków na 60te urodziny

0

Moja przygoda z Nickiem Cavem zaczęła się tak jak większości ludzi, którzy urodzili się w latach 90. i przegapili moment, kiedy Mikołaj Pieczara nie mył swoich naturalnych jeszcze czarnych włosów i szokował australijską i brytyjską publiczność. My poznaliśmy Nicka Cave'a słuchając odpalonego przez rodziców Radia Zet, czy innego RMF FM, gdzie po prostu towarzyszył tej znanej pani, jaką była Kylie Minogue i śpiewał z nią jakiś bliżej nieokreślony romantyczny utwór.



Mój ojciec przez prawie całe moje dzieciństwo kupował "Gazetę Wyborczą", do której dodatkiem był "Duży Format", a w nim - Monday Manniak i tłumaczenia piosenek od Wojciecha Manna. Możecie się domyślać, że dla dziecka, które wyrażało nadzwyczajne wręcz zainteresowanie muzyką ta pozycja była obowiązkowa. A właściwie przez długi czas jedyna, którą w ogóle czytałam w jakiejkolwiek prasie "dla ojców". Któregoś dnia Mann wziął na warsztat "Where the Wild Roses Grow" i otworzyły się przede mną nowe horyzonty. To nie jest jakiś tam romantyczny utwór, to jest po prostu ballada o mordzie, w dodatku cynicznie opowiedzianym z dwóch stron - ofiary i mordercy, kobiety i mężczyzny. Do dziś zadziwia mnie porównanie do siebie wrażeń mordowanej, która śpiewa o usłyszanych "wymruczanych słowach" i zbliżającym się do jej twarzy kamieniu i wrażeń mordującego, który sytuację widzi zupełnie inaczej - "pocałowałem ją na pożegnanie, powiedziałem, że wszystko co piękne musi umrzeć i włożyłem różę w jej usta". I to było to, co wtedy przyciągnęło moją uwagę (może byłam trochę innym dzieckiem niż wszystkie, a może mi się tylko wydaje).

(Po latach połączenie Nicka i Kylie powróciło, jednak tym razem w postaci dziwacznych erotycznych fantazji, które snuł bohater książki Cave'a "Śmierć Bunny'ego Munro")

Tak czy inaczej poświęciłam się odkrywaniu Nicka i jego twórczości, który do dziś jest w moim top trzy najulubieńszych artystów, jacy chodzili bądź chodzą po tej planecie. A na jego sześćdziesiąte urodziny postanowiłam wybrać sześć klipów, które akurat dziś wydają mi się interesujące. Kolejność, jak zawsze, nie ma znaczenia.

1. Babe, I'm On Fire



Mam zawsze nieodparte wrażenie, że jestem w nielicznej grupie ludzi, którzy kochają ten powtarzalny utwór i ten klip. Nick Cave jest mistrzem w sztuce wyznawania miłości, jednak w "Babe I'm On Fire" robi to chyba najprościej - śpiewając ukochanej, jak wszystkie stworzenia i przedmioty na ziemi mówią o tym, że dla niej płonie. Nick, Warren, Blixa i reszta ziaren mieli chyba wyjątkowo dobry dzień na planie przebierając się za wszystkie pojawiające się w teledysku postaci. Tylko tu zobaczycie The Bad Seeds w roli australijskich zwierząt. I tylko tu zobaczycie Nicka przebranego za własną żonę przenoszącą meble (co zresztą jest odniesieniem do prawdziwych, życiowych sytuacji - Susie ma ponoć tendencję do zmieniania ustawienia szpargałów tak bardzo, że Cave zasypia w sypialni, ale budzi się w salonie, nie zmieniając przy tym miejsca).

2. Straight To You



Znowu jest romantycznie, ale w bardziej tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Mamy teatr, zmianę scenografii, zmiany strojów (Nick zmienia krawat!), tancerkę brzucha, kuglarza, połykacza ognia, tancerkę egzotyczną. Jest kolorowo, a Nick nie ma jeszcze na swojej twarzy ani jednej zmarszczki. Nie wiem w sumie, co jest w tym teledysku takiego magnetycznego, ale oglądałam go wielokrotnie i nie mam zamiaru przestać.

3. Henry Lee



Zanim Nick spotkał wspomnianą już tutaj Susie, przez jakiś czas spotykał się z inną legendą - PJ Harvey. Wieść gminna niesie, że poznali się na planie "Henry Lee" właśnie, a sam teledysk jest niczym innym jak zapisem tego, jak się w sobie zakochali. Seksualne napięcie leje się z ekranu mimo braku twerkujących pośladków, a dodatkowo głosy Cave'a i Harvey tworzą przyjemną harmonię. Nie jest to może najlepszy utwór The Bad Seeds, ani Nicka w ogóle, ale urokowi temu momentowi odmówić nie można. No i znowu (nie dziwne w sumie) mamy mord. Tylko tym razem to ona morduje jego. I ma za co.

4. The Weeping Song



Oprócz romansów i dłuższych związków z kobietami Nick znany jest też ze swojego słynnego bromance ze współpracownikiem i wokalistą Einsturzende Neubauten, Blixą Bargeldem. Nie ma lepszego teledysku, który pokazywałby tą niezwykłą (i trudną) przyjaźń niż właśnie "The Weeping Song". Wszystko wygląda tak, jakby panowie przyszli do studia i oświadczyli radośnie "w sumie to nie mamy pomysłu", a na planie zastali tylko stroje księży, łódkę i worki na śmieci. Z tego połączenia wyszedł dość dziwny klip, który "z powodzeniem" łączy umiejętności taneczne oraz aktorskie obu muzyków. Na zmianę płyną łodzią jako dwaj zaniepokojeni księża zagubieni na foliowym morzu oraz tańczą niczym studenci o czwartej nad ranem, kiedy skończyło im się wszystko poza dobrym humorem.

5. Fifteen Feet Of Pure White Snow


Z trochę mało skoordynowanego "układu" tanecznego przechodzimy do dancing routine z prawdziwego zdarzenia (jak widać - lata praktyki robią swoje). Rosja, piętnaście stóp śniegu, ale zespół rozgrzewa imprezę gdzieś głęboko pod tymi warstwami. Impreza wydaje się jednak dość ponura, a tańczący obłąkani. Brzmi to w sumie jak dobra metafora twórczości Cave'a, który prezentował nam się już ze wszystkim tych stron - ponurego tekściarza, obłąkanego pastora, ale też pełne energii sceniczne zwierzę.

6. More News From Nowhere



Na koniec musiałam dodać Nicka z jego "wąsatej" fazy. Fazy, która śni się po nocach wszystkim fanom i o której chyba wolelibyśmy zapomnieć. Nick ubrany w koszulkę z jakiegoś kurortu, lekko przygarbiony i na twarzy już naznaczony czasem, a na czole swoją zmorą, z którą walczy, czyli postępującą łysiną wygląda jak czyjś nieco obciachowy ojciec na wakacjach (ten wąs!). W takim imidżu śpiewa dla gości klubu nocnego. Jak w piosenkach Nicka każdy ma tutaj swoją rozbudowaną historię, czujemy to, chociaż nie poznajemy tych życiorysów w szczegółach - tancerki erotyczne, starsi panowie, szatniarze. Ktoś płacze w kiblu, ktoś dyskutuje przy barze. Więcej wiadomości znikąd.
Czytaj dalej »

poniedziałek, 17 lipca 2017

Kobieta Doktorem. Czy to naprawdę takie dziwne?

0
Stało się - kolejnym Doktorem w serialu "Doctor Who" będzie kobieta. A konkretnie Jodie Whittaker, uznana aktorka serialowa i filmowa z niezłym dorobkiem (grała między innymi w "Black Mirror" oraz "Broadchurch").


Wydawałoby się, że to super wiadomość - serial odchodzi od znanej formuły (do tej pory rolę Doktora od lat sześćdziesiątych grali tylko mężczyźni). Dodatkowo wpisuje się w oczekiwania, o których spekulowano już od lat. Jednak głosów oburzenia nie brakuje.

Pozwólcie, że trochę przybliżę wam tę kwestię - Doktor jest kosmitą. Kosmitą, który ma około tysiąca lat (wersje są różne), podróżuje w czasie i przestrzeni, ma też możliwość rozumienia wszystkich języków wszechświata. Ma dwa serca i co jakiś czas regeneruje się przyjmując zupełnie nową postać. Nie zapomnijmy o tym, że walczy z armią czajników (tak, tak, Daleków). Jednak to właśnie fakt, że w kolejnej regeneracji stał się kobietą wydaje się w tej mieszance części osób osobliwy.

Dodatkowo "Doctor Who" od dawna jest serialem bardzo liberalnym i otwartym. Od dawna istnieje w nim powracająca para postaci - kosmitki o wyglądzie jaszczurki i młodej kobiety-człowieka. Pozostają w międzygalaktycznym, lesbijskim związku romantycznym i wspólnie rozwiązują zagadki kryminalne. Serial nigdy nie bał się poruszać różnych kontrowersyjnych kwestii dotyczących rasy, płci czy orientacji seksualnej. Niedawno towarzyszką przygód Doktora została czarnoskóra lesbijka, a kosmici i ludzie których spotyka na swojej drodze reprezentują przeróżne środowiska i poglądy.

Nie powinno więc dziwić, że w końcu twórcy zdecydowali się na krok, o którym plotkowano od dawna. Na zmienienie płci Doktora przy kolejnej regeneracji. Mimo wszystko dla części ludzi jest to problem. Mówię "ludzi", nie "fanów", bo trudno mi uwierzyć, że jacykolwiek fani serialu nie widzieli tego, co robi on do tej pory. Oraz nie zrozumieli jednego z jego głównych przekazów - że nieważne kim jesteś i co sobą reprezentujesz, zawsze trzeba być otwartym na wzajemne zrozumienie.



Na koniec chcę zaapelować do mężczyzn, którzy mają problem z nową płcią Doktora - naprawdę jedna kobieta w do tej pory męskiej roli tak bardzo wam zagraża...?
Czytaj dalej »

wtorek, 20 czerwca 2017

Gorillaz w Warszawie - relacja

0
Wszystko odszczekuję. To, że mówiłam, że zamiast prawdziwego koncertu Gorillaz zobaczymy tylko wizualizacje, to, że będzie to krótki, biedny showcase niepodobny do pełnego show prezentowanego przez Goryle na ich światowej trasie. Odszczekuję, bo w Warszawie, i z tego co wiem również w Katowicach, było zdecydowanie na bogato.



Czekaliśmy na Gorillaz trochę niepewnie - bilety wstępu kosztowały raptem 1,23,  a koncerty nie znalazły się nawet na trasie podanej na oficjalnej stronie zespołu. Wtedy pojawiła się pierwsza wątpliwość, że możemy zobaczyć jedynie wizualizacje z muzyką w tle. T-mobile jednak szybko rozwiało te dumania tłumacząc, że na koncercie pojawią się Gorillaz z krwi i kości (o ironio). Potem pojawił się strach, że koncert będzie dużo bardziej ubogi niż te na oficjalnej trasie zespołu. Ta wątpliwość towarzyszyła mi aż do samego koncertu.





Trzeba przyznać, że event był przygotowany z niezłym rozmachem. Na dziedzińcu grał DJ, wszędzie było mnóstwo magentowych gadżetów i elementów dekoracji. Wnętrze Nowego Teatru było zaaranżowane podobnie do wirtualnego studia Gorillaz. Pracownicy T-mobile rozdawali gorylowo-t-mobilowe gadżety, można było też zrobić sobie "zdjęcie z zespołem" na ściance za pomocą techniki rozszerzonej rzeczywistości.
Post udostępniony przez Martyna Nowosielska (@tinex90)




Właściwie od razu po pojawieniu się Damona Albarna i reszty jego ekipy na scenie było wiadomo, że koncert zostanie nam zaserwowany na grubym cieście, z sosami i dodatkami. Gorillaz zaczęli na poziomie maksymalnej energii i tak też było do końca, w sumie bez żadnego spadku formy.





Oprócz niesamowitych wizualizacji, muzycznej perfekcji i tańczącego dziko Albarna (trzeba przyznać, że nietrudno mieć siłę na takie szaleństwa, jeśli prawie w ogóle się nie śpiewa) na scenie pojawili się również goście, którzy brali udział w stworzeniu albumu "Humanz". Albarn przepraszał też za Brexit i Theresę May. W występie nie zabrakło właściwie niczego.





Większość repertuaru, oprócz kilku końcowych utworów, wypełnił album "Humanz" właśnie. Nie byłam do tej pory do niego zupełnie przekonana, jednak na koncercie elektronika ustąpiła trochę miejsca gitarom i w utwory wstąpiła zupełnie nowa energia.





Dodatkowo na koniec Damon dał nam prawdziwą wisienkę na torcie. Zapytał tłum, kto jest raperem. Zgłosiła się skromnie wyglądająca dziewczyna z długimi włosami w sukience. "Can you do 'Clint Eastwood'?" - zapytał Albarn wyciągając ją na scenę. Chociaż dziewczyna była zupełnie sparaliżowana z wrażenia (wokalista też stwierdził, że jest ona dość "frozen") to nie zawiodła i zaserwowała nam wersy z "Clinta Eastwooda" prawie jak w oryginale. Potem trochę się pogubiła, ale nikt nie miał jej tego za złe. Zachwycony tłum okazywał jej tylko ciepło, wsparcie i entuzjazm.



Czytaj dalej »

wtorek, 6 czerwca 2017

Islam Chipsy - wywiad dla musicNOW.pl

0
Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z muzyków należących do EEK, czyli trio, w którego skład wchodzi słynny już w Polsce Islam Chipsy. Podchodzący z Egiptu muzycy z powodzeniem łączą tradycyjną muzykę chaabi (znaną z tamtejszych wesel) z elektroniką.


 W zeszłym roku pojawili się jako jedna z egzotycznych niespodzianek na OFF Festivalu w Katowicach, potem zagrali jeszcze kilka koncertów w Polsce. Ostatni z nich miał miejsce w Gdańsku w sobotę.

Mahmoud Refat, jeden z perkusistów EEK i jednocześnie jedyny muzyk ze składu, który umie komunikatywnie posługiwać się językiem angielskim, opowiedział mi między innymi o muzyce, podróżach, weselach, nietypowym sposobie grania na klawiszach, ale też swoich odczuciach związanych z ksenofobią.

Całą rozmowę możecie przeczytać tutaj.
Czytaj dalej »

niedziela, 14 maja 2017

Słów kilka do corocznych krytyków Conchity Wurst

0
żródło: conchitawurst.com
"Rodzimy się nago, a reszta to drag" - tych znanych słów RuPaula, prowadzącego amerykański program "RuPaul's Drag Race" nie znają chyba "specjaliści", którzy podnoszą głowy co roku na Konkurs Piosenki Eurowizji tylko po to, żeby powiedzieć, że to konkurs dla "dewiantów" jak Conchita Wurst. Wczoraj znowu działo się to samo. "Wreszcie wygrała muzyka, a nie Conchita Wurst!". 

Po pierwsze - po Conchicie było miejsce jeszcze na Jamalę, ukraińską wokalistkę, która nie tylko świetnie śpiewała, ale wykonywała też bardzo emocjonalną piosenkę z ważnym przekazem politycznym. Jamala wygrała konkurs w zeszłym roku, dwa lata temu wygrana przypadła Månsowi Zelmerlöw, który zaśpiewał popowy hiciorek "Heroes". 



Po drugie, kiedy trzy lata temu konkurs wygrała Conchita Wurst, też wygrała muzyka - piosenka była dobra jak na pompatyczny pop, a wokal Wurst opiewa na ponad dwie oktawy, co wcale nie zdarza się tak często. Owszem, osobowość wokalistki też na pewno miała znaczenie, a wiele głosów było "politycznych", ale co by nie mówić - muzyka nadal była wygrana (chociaż wiadomo, Eurowizja to nie jest miejsce do szukania ambitnej muzyki, raczej dobrych wokalistów i niezłego popu, a do wszystkiego trzeba podejść z dystansem). 

Po trzecie - naprawdę nie rozumiem wszystkich tych słów oburzenia, które słyszałam chociażby na imprezie eurowizyjnej, na którą wybrałam się w sobotę. "Przecież to facet, który chciał być babką!" - no i? Co to zmienia w życiu osób, które tak głośno krzyczą, że każdy ma być tym, kim się urodzi? Jak to na nich wpływa? A już ostatecznie - skąd ta pewność, że każdego dobrze identyfikują? Widzą tylko to, kim się przedstawia i jak dla mnie każdy może się przedstawiać tak, jak tego chce (Conchita Wurst dla swojej osobowości scenicznej używa żeńskich zaimków, w życiu prywatnym - męskich, jak wiele drag queens). Tylko dana osoba może stwierdzić, jak mamy się do niej zwracać i jak chce być widziana (tym bardziej, że większość ludzi rodzi się nie spełniając wszystkich cech danej płci). Nie wiem, czemu tę decyzję miałby podejmować ktokolwiek inny i czemu miałby czuć dyskomfort z tego powodu. 

Pomijam już to, że Conchita Wurst to nie pierwszy drag na Eurowizji. Warto przypomnieć chociażby Verkę Serduchkę, reprezentantkę Ukrainy z 2007 roku, która w tym roku również pojawiła się na wielkim finale. 


W 2002 roku zaś Słowenię reprezentowała cała grupa w dragu - Sestre. 



Na koniec jeszcze gratulacje dla zwycięzcy, Portugalczyka Salvadora Sobrala, który wyglądał jak Hozier, ale śpiewał znacznie lepiej od niego, inspirując się chyba nieco, jak ktoś słusznie zauważył, Devendrą Banhartem. Wygrana zasłużona i do zobaczenia za rok - w Lizbonie.
Czytaj dalej »

wtorek, 9 maja 2017

"Girlboss". Założycielka Nasty Gal nie taka feministyczna?

0
Na Netflixie pojawił się serial "Girlboss", o założycielce sklepu Nasty Gal (obejrzałam w jeden dzień). Zarówno serial jak i Sophia Amoruso, pierwowzór głównej bohaterki, kreują Sophię na feministyczną ikonę. Tymczasem rzeczywistość wcale nie jest taka różowa.


Zacznijmy od tego, że w 2016 roku, już po tym jak Netflix rozpoczął prace nad serialem, Nasty Gal ogłosiło bankructwo. Do tego stanu doprowadziło kilka istotnych czynników, między innymi procesy wytoczone firmie przez byłych pracowników.

Część oskarżeń dotyczyła tego, jak firma traktowała ciężarne kobiety. Kilka złożyło pozwy, w których twierdziły, że zostały zwolnione po zajściu w ciążę, inni pracownicy mieli zostać zwolnieni w obliczu przewlekłej choroby. Wiele z tych spraw znalazło swoje rozwiązanie poza sądem. Poza tym pracownicy zaczęli mówić głośno o "toksycznej" atmosferze w Nasty Gal oraz o tym, że Amoruso była bardziej skupiona na budowaniu marki wokół samej siebie, niż zajęta firmą. Więcej o tym możecie przeczytać między innymi w tekście The Telegraph.

Chociaż Amoruso ustąpiła z pozycji CEO w 2014 roku i wyjaśnia, że nie miała wpływu na upadek marki to jednak nadal pełniła jedną z kluczowych ról w Nasty Gal. Trudno uwierzyć w takie tłumaczenia, zwłaszcza że zarówno w serialu, jak i w swoich wspomnieniach nie stroni od opisywania innych niepokojących zachowań. Sophia przyznała się między innymi do tego że kradła, zaś w nowej produkcji Netflixa widzimy jak przedmiotowo traktuje swoich pracodawców, czy też współpracowników. Sama odtwórczyni głównej roli w serialu przyznała, że Amoruso nie jest postacią do lubienia, a widzowie raczej słusznie kwestionują motywy jej działań.

Skupione na sobie i odnoszące sukces kobiety nie stworzą feministycznych środowisk pracy z samej racji tego, że są silnymi kobietami na ważnych pozycjach. Rynek pracy nie stanie się przyjazny dla mniej uprzywilejowanych kobiet tylko dlatego, że część kobiet odniosła sukces. Muszą one jeszcze chcieć tego samego dla innych kobiet - chcieć zmienić ich warunki, sytuację, pomóc wystartować z tej samej pozycji co mężczyźni, czy też wyrównać ich szanse mimo bardziej czasochłonnej roli kobiet w procesie reprodukcyjnym.

Problemem części młodych feministek jest to, że w ferworze walki o prawa reprodukcyjne zapominają o prawach matek, które nieraz uważane są przez nie za te gorsze i sponiewierane przez patriarchat. Nie będzie jednak prawdziwej jedności kobiet i prawdziwego wolnego wyboru jeśli wszystkie i wszyscy nie uznamy, że mamy wspólny problem, którego nie rozwiąże wzajemne pogrążanie się oraz uznawanie, że konkretny sposób na życie i decyzje są lepsze od innych. Zdaje się, że ten problem mogła mieć również Amoruso, chociaż nie przesądzam, że rzeczywiście tak było. Trudno jednak nie wyobrażać jej sobie jako wyzwolonej kobiety, której udało się osiągnąć sukces między innymi poprzez spacerowanie po barkach swoich sióstr.

Czytaj dalej »

środa, 19 kwietnia 2017

To już koniec "Girls" - pierwsze wrażenia (SPOILER ALERT!)

0
Serial "Girls" definitywnie się zakończył, prezentując nam w ostatnim odcinku Hannah zmagającą się z trudami macierzyństwa oraz umierającą przyjaźnią z Marnie. Bez żadnego specjalnego godzinnego odcinka, bez fajerwerków, po prostu nastąpił koniec.


Filmowa produkcja Leny Dunham była kiedyś jednym z moich ulubionych seriali, co zmieniło się potem, kiedy zauważyłam, że wiele prezentowanych w nim problemów jest nieco oderwanych od rzeczywistości, a bohaterki często mają klapki na oczach. Jednak miał on wiele elementów, które na pewno były (i są) ważne dla pokolenia białych i wykształconych feministek-millenialsów, które parę lat temu dopiero odkrywały czym właściwie jest feminizm. Poza tym bardzo często był on po prostu dobrze napisaną i zabawną fabułą, która dodatkowo przekazywała widzom kwestie do tej pory nieporuszane w mainstreamie. Momentami był to nawet serial pokolenia dzisiejszych prawie 30-latków "z dużych ośrodków", a wtedy dwudziestoparolatków, zagubionych na początku swojej drogi.

Skupmy się jednak na ostatnim sezonie "Girls". Nie jestem chyba jedyną osobą na ziemi, która tym, w jaki sposób serial się zakończył, była zawiedziona. Co prawda Hannah po raz chyba pierwszy w serialu starła się z całkiem poważnymi problemami - między innymi niechcianą ciążą, ale też traumą związaną z molestowaniem seksualnym - ale ogólnie szósty sezon był chyba pisany na kolanie. No, oprócz trzeciego odcinka, który był jednym z najlepszych odcinków serialu w ogóle. Odważnie prezentował to, czym jest cienka granica między zgodą, a jej brakiem, zaprezentował nam trochę trudnej przeszłości głównej bohaterki i pokazał trudne relacje oparte na władzy. Zbudowany niczym sztuka teatralna odcinek naprawdę błyszczał na tle pozostałych.

Wiele wątków zaczyna się tylko po to, żeby nie być w żaden sposób kontynuowanymi (np. budowana przez kilka odcinków przemiana Elijah, który postanawia jednak podążyć za marzeniem i wziąć udział w castingu do musicalu, która po prostu urwała się po tym, jak rolę dostał; czy też wątek dziennikarskiej kariery Hannah), a wiele decyzji bohaterów jest co najmniej dziwnie motywowanych. Czasami miałam wrażenie, że Dunham chce po prostu wyciągnąć z rękawa ostatnie tematy tabu, których jeszcze nie poruszyła (molestowanie, granica między gwałtem a zgodą, gentryfikacja, niechciana ciąża, czy też seks w ciąży) i upchać je w jeden mało zgrabny sezon swojego serialu.

Serialu nie da się też oderwać od samej Dunham, która regularnie komentuje go np. na fanpage na Facebooku. I w tych internetowych rozważaniach pojawiły się co najmniej niepokojące wątki. Między innymi po odcinku, w którym Hannah po raz ostatni próbuje stworzyć relację z Adamem (swoją drogą - co to właściwie było? I po co to było?). Lena wyciągnęła z niego między innymi wniosek, że zbuntowana Jessa, która wpada w odcinku w nagłą i skrajną rozpacz (która objawia się między innymi wyjście na ulice Nowego Jorku tylko w spodniach i górze od bikini, bo przecież to takie szalone) po prostu "jak każda kobieta tak naprawdę pragnie jakiejś tradycyjnej relacji". Nie, Leno. Po prostu nie. Wydawałoby się, że tak głośno mówiącej o swoim feminizmie dorosłej dziewczynie nie trzeba tłumaczyć, czemu to zdanie jest głupie.


No i największa bolączka ostatniego sezonu - gdzie, do cholery, jest Shoshanna?! Traktowana przez większość ostatnich odcinków jak narzędzie Shosh (np. narzędzie do wprowadzenia związku Raya i Abigail, co swoją drogą było jednym z udanych posunięć ostatniego sezonu) właściwie znika. A szkoda, bo naprawdę rozwinęła się jako postać od pierwszego odcinka i była chyba jedyną, która miała zadatki na odpowiedzialnego dorosłego. Pod koniec piątego sezonu wróciła z Japonii i z powodzeniem rozkręciła biznes według własnego pomysłu. Jednak ten bardzo interesujący wątek okazał się chyba mniej interesujący niż złamanie takiego tabu jak seks w ciąży, czy po raz kolejny w swoim życiu wykolejona Jessa, bo właściwie nie był kontynuowany w szóstym sezonie. Shosh ma większą rolę tylko w drugim odcinku, kiedy wygarnia Jessie o co ma do niej żal. Potem jest, jak pisałam, narzędziem - głównie potrzebnym dla rozwoju Raya, który dzięki niej odwiedza swojego współpracownika i znajduje go martwego, pośrednio dzięki niej zrywa z Marnie i dzięki niej znajduje nową miłość. Dla samej Shosh nie zostało już w serialu wiele - w przedostatnim odcinku widzimy, jak jeszcze niedawno niezależna biznesmenka pojawia się nagle z nowym mężczyzną (swoim drogą Azjatą, bo chyba Dunham chciała w ostatnim rzucie nieudolnie zawalczyć o intersekcjonalność, o której zapomniała wcześniej) i szczebiocze o zaręczynach niczym o najważniejszym osiągnięciu jej życia, obracając się w towarzystwie wypolerowanych dziewczyn w drogich sukienkach. Ech.

Tym samym trochę słodko-gorzko żegnam się z "Girls". Dunham po ostatnim odcinku zaapelowała na Instagramie, żeby opowiadać historie kobiet. Jak najbardziej jestem za.

Czytaj dalej »

wtorek, 18 kwietnia 2017

Tommy Cash - relacja w musicnow.pl

0
fot. Michał Wagner/Impression
W musicnow.pl w zeszłym tygodniu ukazała się moja relacja z koncertu Tommy'ego Casha w warszawskiej Hydrozagadce 7 kwietnia.

Możecie ją przeczytać tu.
Czytaj dalej »

środa, 12 kwietnia 2017

Kwiecień w Bullet Journal

0
Post udostępniony przez Martyna Nowosielska (@tinex90)

Kwiecień już prawie w połowie, czas najwyższy podzielić się kolorami tego miesiąca w moim bullet journal.

Jak już pisałam wcześniej, od kwietnia używam nowego notesu - Leuchtturm1917 medium w kolorze limonki. W związku z tym staram się też dbać o to, aby moje planowanie i "pamiętnikowanie" wyglądało trochę estetyczniej niż do tej pory.

Po raz pierwszy zdecydowałam się na stronę otwarciową dla konkretnego miesiąca. Nie jestem mistrzem rysowania, ale udało mi się stworzyć w miarę znośne otwarcie kwietnia.



Wprowadziłam też zasadę wybierania kilku konkretnych kolorów miesiąca. W przypadku kwietnia wiosennie - zieleń i róż. Te kolory stosuję do ozdabiania dniówek, habit trackerów (śledzików, jeśli ktoś woli polską nazwę) i innych kolekcji. 

Na początku kwietnia było jeszcze słonecznie...
Plany na miesiąc ozdobione nalepkami kupionymi przez appkę Wish

Warto codziennie za coś dziękować

Kolorowy tracker




Post udostępniony przez Martyna Nowosielska (@tinex90)

Wiosenne kolory i tematy staram się też uwzględniać w coraz częściej dodawanych przeze mnie do dziennika naklejkach oraz taśmie washi - na ten miesiąc wybrałam złoto-miętową taśmę z Tigera. 


Każdemu zdarzają się pomyłki ;)
Na koniec chciałam wam zaprezentować nowy tracker. Zainspirowana pomysłami na tracker snu w internecie dodałam go również u siebie, a pod nim tracker biegania własnego projektu. Właściwie dopiero rozpoczynam przygodę z bieganiem (poza jednym razem kiedy po zakładzie z ojcem przebiegłam 5 km w Biegu Powstania Warszawskiego w trampkach po mokrej nawierzchni i naderwałam ścięgno Achillesa). Nie dziwcie się więc, że wyniki są raczej słabe ;) Ale przynajmniej jest motywacja! 

No cóż, nie sypiam zbyt dobrze

 A jak u was wygląda kwiecień w bullet journal? Jakich kolorów i kolekcji używacie?
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia