Wczoraj podobno był Światowy Dzień Bez Mięsa. Od jakiegoś czasu dla mnie to dzień jak co dzień. Nie pamiętam już dokładnie daty, kiedy zostałam wege. Na pewno działo się to stopniowo. Na początek ograniczałam mięso, potem zrezygnowałam z każdego mięsa z wyjątkiem drobiu i ryb. Następnie porzuciłam też jedzenie drobiu. Zostałam przy rybach i jem je do dziś, więc właściwie jestem pescowegetarianką (podobno taka dieta ma sporo plusów i wcale nie jest bardzo niehumanitarna, jednak czasem sobie wyrzucam, że z ryb nie umiem zrezygnować).
Zanim przestałam jeść mięso byłam jedną z tych osób, która śmiała się niczym Ron Swanson, że wegetarianie jedzą jak króliki. Posiłek bez mięsa był dla mnie trudny do wyobrażenia. Na śniadanie kanapki z sopocką, na obiad kotlecik, na kolację bekon. Mawiałam, że warzywa to zło. Jednak w którymś momencie wzięła górę empatia. Zrozumiałam, że skoro nie podoba mi się jak się traktuje zwierzęta w produkcji przemysłowej, że skoro coś we mnie sprawia, że nie mogę patrzeć na świnie zamknięte w ciężarówce w ścisku, a dodatkowo ekologia przemawia za niejedzeniem mięsa (no bo co emituje więcej syfu do atmosfery - produkcja mięsa czy roślin?) to znaczy, że nie powinnam zajadać efektów tego procesu. Byłaby to po prostu hipokryzja, co nie znaczy, że każdy to przeżywa. Innym może to nie przeszkadzać i to nie mój problem. Nie znaczy to też, i podkreślam to od początku, że nigdy się nie złamię. Jestem tylko człowiekiem, a człowiek niestety jest słaby.
Jestem wege już ponad około półtora roku, może trochę więcej. Przez ten czas nie było mi raczej tęskno do mięsa, może trochę do żelków (w końcu zawierają żelatynę, czyli też produkt zrobiony ze zwierzęcia). Będąc wege przeszłam swoją pierwszą ciążę. Mimo nacisków rodziny, że powinnam zjeść mięso dla dobra dziecka (whaaat) nie uległam. Babcia pomstowała, że urodzę słabe dziecko o niskiej masie urodzeniowej. Jak już kiedyś pisałam urodziłam chłopaka o wadze prawie 5 kilogramów, więc argument babci upadł (w co do tej pory nie jest ona w stanie uwierzyć). Moje wyniki badań (a w ciąży robi się ich naprawdę mnóstwo) były zawsze wzorowe. W szpitalu po porodzie stwierdzono, że mam żelazo zdecydowanie w normie i nie trzeba go suplementować, w przeciwieństwie do sytuacji niektórych mięsożernych koleżanek.
Chcę wam tylko tym powiedzieć, że kluczem do wszystkiego jest tak naprawdę zbalansowana dieta. Nie potrzebujecie mięsa. Nawet jego smak możecie zastąpić czymś innym - Bezmięsny Mięsny robi świetne produkty przypominające boczek, kiełbasy, pieczeń, pepperoni, hamburgery a ostatnio także kebab czy gyros. W prawie każdym sklepie dostaniecie produkty z soi zastępujące np. parówki. I na pewno będą to parówki zdrowsze niż te ze zmielonych resztek najgorszej jakości mięsiwa. Ba, ostatnio przekonuję się też, że da się żyć również wegańsko - z powodu alergii malucha na mleko krowie od miesiąca moja dieta stała się jeszcze bardziej restrykcyjna. Oczywiście pewnie z radością powrócę do serów kiedy tylko będzie taka możliwość (ale może je ograniczę?), ale nie jest to tragedia nie do przeżycia. Da się, a tofu to świetna sprawa.
Nie jestem jednak wojownikiem. Nikogo do niczego nie mam zamiaru zmuszać, ani nawet namawiać. Chciałabym wychować swoje dziecko w duchu wege, ale jeśli któregoś dnia powie, że chce spróbować kurczaka, to go dostanie. Dieta to tylko mój wybór i nie będę innym mówić co mają robić. Przeczytałam ostatnio, żeby starać się być takim wegetarianinem jakiego samemu chciałoby się spotkać na swojej drodze będąc jeszcze mięsożercą. Nie reaguję więc odruchem wymiotnym, kiedy ktoś wcina szynkę (a widziałam takie akcje u znajomych wege), nie ogłaszam na głos, że czyjeś jedzenie śmierdzi mi śmiercią, nie szepczę też do ucha jedzącemu kiełbasę na ognisku o okrucieństwach, które musiała przejść ta świnka. Nie każę też nie podawać mięsa tam, gdzie akurat przebywam (jak kolega Morrissey). Szanujmy się, bo wszystko jest dla ludzi. To tylko kwestia wyboru.
To ja i szkockie mięsiwa w 2014 roku, zanim zostałam wege |
Zanim przestałam jeść mięso byłam jedną z tych osób, która śmiała się niczym Ron Swanson, że wegetarianie jedzą jak króliki. Posiłek bez mięsa był dla mnie trudny do wyobrażenia. Na śniadanie kanapki z sopocką, na obiad kotlecik, na kolację bekon. Mawiałam, że warzywa to zło. Jednak w którymś momencie wzięła górę empatia. Zrozumiałam, że skoro nie podoba mi się jak się traktuje zwierzęta w produkcji przemysłowej, że skoro coś we mnie sprawia, że nie mogę patrzeć na świnie zamknięte w ciężarówce w ścisku, a dodatkowo ekologia przemawia za niejedzeniem mięsa (no bo co emituje więcej syfu do atmosfery - produkcja mięsa czy roślin?) to znaczy, że nie powinnam zajadać efektów tego procesu. Byłaby to po prostu hipokryzja, co nie znaczy, że każdy to przeżywa. Innym może to nie przeszkadzać i to nie mój problem. Nie znaczy to też, i podkreślam to od początku, że nigdy się nie złamię. Jestem tylko człowiekiem, a człowiek niestety jest słaby.
Jestem wege już ponad około półtora roku, może trochę więcej. Przez ten czas nie było mi raczej tęskno do mięsa, może trochę do żelków (w końcu zawierają żelatynę, czyli też produkt zrobiony ze zwierzęcia). Będąc wege przeszłam swoją pierwszą ciążę. Mimo nacisków rodziny, że powinnam zjeść mięso dla dobra dziecka (whaaat) nie uległam. Babcia pomstowała, że urodzę słabe dziecko o niskiej masie urodzeniowej. Jak już kiedyś pisałam urodziłam chłopaka o wadze prawie 5 kilogramów, więc argument babci upadł (w co do tej pory nie jest ona w stanie uwierzyć). Moje wyniki badań (a w ciąży robi się ich naprawdę mnóstwo) były zawsze wzorowe. W szpitalu po porodzie stwierdzono, że mam żelazo zdecydowanie w normie i nie trzeba go suplementować, w przeciwieństwie do sytuacji niektórych mięsożernych koleżanek.
Chcę wam tylko tym powiedzieć, że kluczem do wszystkiego jest tak naprawdę zbalansowana dieta. Nie potrzebujecie mięsa. Nawet jego smak możecie zastąpić czymś innym - Bezmięsny Mięsny robi świetne produkty przypominające boczek, kiełbasy, pieczeń, pepperoni, hamburgery a ostatnio także kebab czy gyros. W prawie każdym sklepie dostaniecie produkty z soi zastępujące np. parówki. I na pewno będą to parówki zdrowsze niż te ze zmielonych resztek najgorszej jakości mięsiwa. Ba, ostatnio przekonuję się też, że da się żyć również wegańsko - z powodu alergii malucha na mleko krowie od miesiąca moja dieta stała się jeszcze bardziej restrykcyjna. Oczywiście pewnie z radością powrócę do serów kiedy tylko będzie taka możliwość (ale może je ograniczę?), ale nie jest to tragedia nie do przeżycia. Da się, a tofu to świetna sprawa.
Nie jestem jednak wojownikiem. Nikogo do niczego nie mam zamiaru zmuszać, ani nawet namawiać. Chciałabym wychować swoje dziecko w duchu wege, ale jeśli któregoś dnia powie, że chce spróbować kurczaka, to go dostanie. Dieta to tylko mój wybór i nie będę innym mówić co mają robić. Przeczytałam ostatnio, żeby starać się być takim wegetarianinem jakiego samemu chciałoby się spotkać na swojej drodze będąc jeszcze mięsożercą. Nie reaguję więc odruchem wymiotnym, kiedy ktoś wcina szynkę (a widziałam takie akcje u znajomych wege), nie ogłaszam na głos, że czyjeś jedzenie śmierdzi mi śmiercią, nie szepczę też do ucha jedzącemu kiełbasę na ognisku o okrucieństwach, które musiała przejść ta świnka. Nie każę też nie podawać mięsa tam, gdzie akurat przebywam (jak kolega Morrissey). Szanujmy się, bo wszystko jest dla ludzi. To tylko kwestia wyboru.