Dziś po raz pierwszy na blogu tekst gościnny. Kiedy przyjaciółka poprosiła mnie o uwzględnienie jej perspektywy wykluczenia spowodowanego ciążą i umieszczenia jej tekstu o tym na blogu, zgodziłam się od razu, bo chętnie pokazuję tu różne perspektywy na doświadczenia takie jak macierzyństwo, czy ciąża. A więc, bez zbędnych zapowiedzi, tekst dla was:
Siedzę na korytarzu przed gabinetem ginekolożki i czekam na swoją kolej. Po policzkach płyną mi łzy. Nie wiem czy to dlatego, że jestem obecnie bardziej wrażliwa, wydaje mi się, że zawsze miałam cienką membranę, teraz nie jest inaczej.
Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży i szczerze powiedziawszy,
choć koleżanki ostrzegały, nie wierzyłam w to ile spotka mnie nowych sytuacji,
jak często będę się czuła wykluczona, pominięta, niewidzialna, lub odwrotnie –
traktowana jakbym była niezdolna myśleć za siebie.
Córeczko… jak Cię ochronić przed tym bagnem…
Czytam post firmy farmaceutycznej, w którym lek
przeciwbólowy reklamowany jest słowami: „Każdy dzień to dla mamy seria nowych
wyzwań, które będą trwać od świtu do nocy. Zawsze jest coś ciekawego do
zrobienia! Trzeba zamówić ubranka dla dziecka, zrobić pranie, uprasować
piramidę rzeczy i zrobić rano bliskiej osobie kanapki do pracy. Mama nigdy się
nie nudzi, dlatego stojąc po Waszej stronie mówimy głośno: «jesteśmy
dumni spoglądając, jak dbacie o rodzinę i domowe obowiązki!»”.
Myślę sobie – kim jest ta „mama”? O co tutaj chodzi? Co to znaczy być mamą? Czy
teraz mam się stać również sprzątaczką i niańczyć swojego partnera, z którym na
co dzień dzielimy obowiązki domowe? Dlaczego producent leku przeciwbólowego uważa,
że tyrada o roli kobiety w społeczeństwie jest idealną reklamą tego specyfiku?
Czy mam się zacząć nim odurzać, aby zniknęło uczucie totalnej dehumanizacji
mnie jako osoby?
Jestem kulturoznawczynią i doskonalę zdaję sobie sprawę z
tego jak urządzony jest świat Zachodu. Do momentu zajścia w ciążę nie doświadczałam
jednak tak nasilonej dyskryminacji. Spotykałam się oczywiście z seksizmem, od
lat odczuwam także „impostor syndrome” mając poczucie, że muszę 1) pracować
ciężej niż wszyscy, bo jestem niewystarczająca, 2) w znacznym stopniu kontrolować
swoje uczucia, aby nie być posądzoną o „bycie zbyt emocjonalną”. Mój były szef
kiedyś wezwał mnie do siebie i długo gratulował, że udało mi się odrzucić tę
część mnie. Do tej pory mam mieszane uczucia dotyczące tego spotkania.
Jednak doświadczenie ciąży osadzone jest w zupełnie nowym
świecie wykluczenia, restrykcji i zasad.
Ja dowiedziałam się, że będę mamą mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej uznał, że kobiety nie mogą zdecydować
czy chcą urodzić dziecko, które nie przeżyje. Olbrzymi stres i strach o małą
spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. A jeśli coś z tą ciążą będzie nie tak?
Jeśli mała będzie miała ciężkie wady niepozwalające jej na przeżycie? Co jeśli rozkażą
mi być żywą trumną dla mojego ukochanego dziecka, które umrze w trakcie lub tuż
po porodzie? Jak ja to udźwignę psychicznie? Jak nasza rodzina coś takiego
przeżyje? Wyjazd za granicę – to jest jakaś opcja, ale jak w momencie żałoby, w
doświadczeniu tragedii tak bardzo dojmującej, bo dotykającej naszego dziecka, zebrać
siły i załatwiać jakieś wyjazdy? Pilnie zrobiłam badania prenatalne, prywatnie,
bo mój wiek nie kwalifikuje mnie do tych badań refundowanych przez NFZ. Wyniki
były dobre, to mnie uspokoiło. Wydałam kupę kasy, ale żadne pieniądze nie były
wtedy warte więcej niż ta informacja – „wszystko jest ok”. Mam szczęście, bo
było mnie na nie stać.
Wydawać by się mogło, że kolejne miesiące będą łatwiejsze.
Wszystko jest dobrze, wszystko jest w normie. Ale czym ta „norma” właściwie
jest? Z perspektywy dziecka łatwo ją zdefiniować jako prawidłowe rozwijanie się
płodu. A z perspektywy matki? No cóż…
Na początku drugiego trymestru jadę z przyjaciółką na wyjazd
jogowy. W pracy dużo stresu, więc chcę się na chwilę urwać. W dodatku to jedyne
małe okienko podczas pandemii, kiedy hotele są otwarte. Wyjazd jest cudowny,
odprężam się. Po stresach pierwszego trymestru (okraszonych trwającymi całe
dnie nudnościami oraz totalnym brakiem energii) cieszę się z tej chwili spokoju
i radości. Hotel, w którym przebywamy jest bardzo nowoczesny i wydaje się
dostosowany do potrzeb każdego gościa. Jak się szybko okazuje nie dotyczy to
jednak kobiet w ciąży. Kiedy pytamy o wykonywane masaże i maseczki dostaję
obcesową informację, że „kobiet w ciąży się nie masuje”. Maseczka na twarz też
nie wchodzi w grę. Pytam dlaczego – jakie to ma ugruntowanie w wiedzy naukowej?
Dostaję informację, że tak wygląda ich wewnętrzny regulamin. To znaczy bez
absolutnie żadnych przesłanek medycznych właściciele hotelu mogą zapisać w
regulaminie, że wykluczają daną grupę społeczną ze świadczenia im konkretnych
usług. To tak, jakby tam wpisali, że nie masują łysych. To nie ma żadnego
sensu, ale mogą, więc tak robią. Gadam o tym z dziewczynami. „To pewnie
dlatego, że hotel się boi, że jak coś się stanie dziecku to będą pociągnięci do
odpowiedzialności”. Równocześnie sauna i jacuzzi są otwarte, mimo, że
niezalecane w ciąży. Gdybym chciała mogłabym swobodnie z nich skorzystać.
Zaczynam się zastanawiać o co tu właściwie chodzi… czy ja nie mogę sama podjąć
decyzji dotyczącej mnie i mojego nienarodzonego dziecka po zapoznaniu się ze
wszystkimi informacjami dotyczącymi potencjalnych komplikacji? Kiedy dziecko
się już urodzi, jako rodzic mogę decydować czy pójdzie do takiej czy innej
szkoły, ba! mogę nawet podjąć decyzję dotyczącą tego czy przyjmie ono
szczepionkę na COVID-19, ale kiedy jestem w ciąży nie mogę zadecydować o tym
czy chcę aby nałożono mi nawilżającą maseczkę na twarz?
Pandemia to z resztą kolejna, bardzo ważna, część mojego
doświadczenia bycia w ciąży. Najpierw olbrzymi strach i potężny research
dotyczący tego jakie jest zagrożenie w przypadku zakażenia wirusem i co może
dać mi szczepienie. Szybko dowiaduję się, że kobiety w ciąży nie uczestniczyły
w badaniach klinicznych żadnej z dostępnych szczepionek, ale kilka z nich w ich
trakcie zaszło w ciążę. Zgłębiam temat coraz bardziej, dowiaduję się czym jest
mRNA i białko Spike, że szczepionki nie zawierają w sobie wirusa, że często
występuje po nich gorączka, co jest potencjalnie problematyczne, ponieważ
podwyższona temperatura ciała w ciąży nie sprzyja. Z drugiej jednak strony
kobiety w ciąży są w grupie ryzyka, częściej niż inne chorujące trafiają pod
tlen. Rozważam za i przeciw, podejmuję decyzję, że chcę się zaszczepić. Mówię o
tym swoim bliskim. Moja rodzina jest bardzo wspierająca. Mama – pielęgniarka
mówi: „cieszę się, że się zdecydowałaś. Od razu mniej się o Was denerwuję”.
Mimo tego, że muszę jeszcze chwilę poczekać na swoją kolej czuję się dobrze
wiedząc, że w końcu jest jakieś inne wyjście z tej sytuacji niż izolacja w
domu. Swoją drogą rozmawiam na ten temat z koleżanką, która mówi: „ludzie tak
bardzo narzekają na zamknięcie w domach z powodu pandemii nie zdając sobie
sprawy z tego, że dokładnie to samo przeżywają kobiety w ciąży (kiedy np. muszą
leżeć) i po porodzie, w niepandemicznym świecie. Kiedy dziecko jest już przez
wszystkich odwiedzone i obcałowane, wszyscy rozeszli się do swoich obowiązków,
a Ty zostajesz z małą osóbką, swoimi skłębionymi myślami, będąc jeszcze w
połogu, co utrudnia Ci poruszanie się – zostajesz na domowej «kwarantannie»,
która jest dla innych zupełnie niewidoczna”.
Jestem nauczycielką akademicką, więc mam możliwość
skorzystania ze szczepienia wcześniej niż reszta mojego rocznika. Czuję się
uprzywilejowana i jestem wdzięczna za to, że mogę zaszczepić się wcześniej. Nie
mam jednak możliwości wyboru ani miejsca, ani daty i godziny, ani preparatu.
Zostaję wpisana na listę i zgłaszam się do punktu szczepień na Stadionie
Narodowym. Po pierwszej dawce jestem zachwycona organizacją całego
przedsięwzięcia. Wszystko idzie bardzo sprawnie, szybciutko, nie ma długich
godzin oczekiwania, czego się obawiałam. Druga dawka nie idzie jednak tak
gładko. Lekarka, która mnie konsultuje przed podaniem zastrzyku pyta czy mam
zgodę od lekarza prowadzącego na szczepienie. Patrzę na nią z niedowierzaniem.
Jak to? Pierwsze słyszę aby ktokolwiek potrzebował takiej zgody. I właściwie co
ma zawierać taka opinia lekarska? Cóż ten lekarz wie więcej niż ja? O czym ma
zaświadczyć? Przecież, zgodnie z zasadami prowadzenia ciąży ja bez przerwy
robię badania krwi i moczu, jestem na bieżąco ze wszystkimi wynikami, a tu za
mną w kolejce są ludzie, którzy ostatni raz robili morfologię 10 lat temu… oni
żadnego zaświadczenia nie potrzebują…
Opowiadam o tej sytuacji znajomym. Reagują podobnie jak w
przypadku tej kuriozalnej sytuacji w SPA. „Pewnie się boją, że jakby coś się
stało dziecku to zostaną pociągnięci do odpowiedzialności”. A nie boją się tego
w przypadku dorosłych osób? Poza tym, przecież ja nie zostałam
ubezwłasnowolniona, nie odebrano mi praw, jestem taką samą obywatelką jak
wtedy, kiedy nie byłam w ciąży. Skoro Szpital Narodowy się obawia pozwów to czy
nie powinien ewentualnie żądać ode mnie pisemnego oświadczenia, że rozumiem
ryzyko i się na nie zgadzam? Dlaczego znając swoje wyniki i będąc po rozmowie z
lekarzem nie mogę sama za siebie zaświadczyć? Czemu lekarz ma zaświadczać? Nie
rozumiem…
Wrzucam do internetu post pełen żalu na tę sytuację, okazuje
się, że dosłownie dzień wcześniej w mediach ten temat był poruszony w jednym z
dzienników informacyjnych. Dziennikarz omawiający sytuację także nie rozumiał o
co tu chodzi. Okazuje się, że punkt na Stadionie Narodowym jako jedyny odmawia
szczepień kobietom w ciąży. Jakim prawem? Piszę maila do działu HR swojego
Uniwersytetu, dając im znać, że zmuszają nas do szczepień w punkcie, który
odmawia ich wykonania. Dział HR dziękuje za informacje i temat całkowicie
umiera. Odzywa się do mnie dziewczyna, która została wygoniona ze szpitala na
Stadionie, kiedy chciała przyjąć pierwszą dawkę. Porażająca sytuacja, w której
podbiega do niej jakaś kobieta, dosłownie tuż przed wykonaniem szczepienia i
mówi, że nie wolno jej zaszczepić – takie są instrukcje od Ministra. Żadnej
podstawy prawnej, uchwały, rozporządzenia nie ma. Ktoś od Ministra wysłał do
nich maila i to wystarcza, aby wyprosić kobietę w ciąży ze szczepienia. Dziewczyna
wyszła – oczywiście cała w nerwach. Po powrocie do domu zapisała się do innego
punktu, wzięła ze sobą męża i miała plan dzwonienia na policję, gdyby znowu
odmówiono jej wykonania szczepienia. Na szczęście w innym punkcie zaszczepiono
ją bez problemu.
Stres z powodu wykluczenia w różnej formie, którego
doświadczam właściwie bez przerwy, towarzyszy mi prawie każdego dnia. Do
opisanych wyżej sytuacji dochodzi jeszcze rodzina, która daje wiele porad.
Podczas rodzinnego święta słyszę bez przerwy „nie wstawaj”, „usiądź”, „nie rób
tego, nie rób tamtego” i tak dalej. Decyduje się za mnie gdzie mam siedzieć, z
kim jechać samochodem, że mam nie iść ze wszystkimi pomóc w organizacji tylko
odpoczywać. Wiem, że to wszystko z troski, ale ta troska doprowadza mnie do
szału. Nagle stałam się dzieckiem, za które się myśli, za które się decyduje.
Dojście do siebie zajmuje mi kilka dni, zbiega się to z sesją terapeutyczną.
Dowiaduję się na niej, że siła tego przeżycia, siła tego stresu nie płynie
tylko z tej jednej sytuacji, ale ze wszystkich podobnych wydarzeń, które miały
miejsce w całym moim życiu. Za każdym razem kiedy byłam niewidzialna,
bagatelizowana, pomijana, kiedy odbierano mi sprawczość – budowało się we mnie
poczucie wykluczenia, które teraz wypływa w każdej najdrobniejszej sytuacji,
kiedy ktoś chce coś zrobić za mnie. Dużo o tym myślę. Pamiętam odcinek serialu „New
Amsterdam”, w którym psychiatra próbuje wpisać stres wywołany rasizmem (rodzaj
PTSD) na listę chorób psychicznych. Czuję, że ja też mam rodzaj pourazowego
stresu związany tylko i wyłącznie z byciem kobietą w patriarchalnym
społeczeństwie. Oczywiście oba te doświadczenia (rasizm i seksizm) są zupełnie
inne, zwłaszcza jeśli chodzi o seksizm wobec kobiety w uprzywilejowanej
pozycji, którą na pewno jestem, ale dojmujące uczucie bycie skreślanym zanim
zacznie się coś mówić czy robić wydają się być zbieżne w obu przypadkach. To
boli.
Jeszcze przed rozwiązaniem postanawiamy wyjechać na tydzień
za granicę. Mamy już paszporty COVIDowe, także nic nie stoi na przeszkodzie…
oczywiście poza moją ciążą. Podczas planowania wyjazdu czytam jakie są
zagrożenia podróżowania samolotem w ciąży. Zagrożeń nie ma, poza tym, że na
samej końcówce ciąży można przyspieszyć poród. Ja mam jeszcze dużo czasu do
tego wydarzenia, więc się nie martwię. Tuż przed wejściem na pokład samolotu
pada pytanie od obsługi czy jestem w ciąży i w którym tygodniu. Dowiaduję się,
że jeszcze kilka dni i powinnam mieć ze sobą zaświadczenie od lekarza, że mogę
latać. Nic z tego nie rozumiem. Ludzie z ciężkimi chorobami kardiologicznymi
nie muszą mieć żadnych zaświadczeń, a ja znowu muszę? Czy wszyscy na świecie
zakładają, że ja nie rozumiem swoich wyników badań? Że nie rozmawiam z
lekarzem, do którego bez przerwy chodzę na kontrole? Że jeśli z ciążą jest
cokolwiek nie tak to ryzykowałabym jej utratę? Dlaczego ma za mnie zaświadczać
lekarz? Czy ja nie potrafię za siebie zaświadczyć? Czuję się jakbym się cofnęła
w czasie i musiała mieć zgodę męża na wszystko, co robię. Zamieniliśmy tylko
figurę męża na figurę lekarza (w domyśle, jak rozumiem – mężczyznę).
Po przylocie spędzam kilka godzin w internecie, co mi nie
pomaga. Dowiaduję się kolejnych rzeczy w stylu: „kobiety w ciąży nie powinny
pić piwa 0% ponieważ czasem takie piwa jednak zawierają alkohol” (a
najwidoczniej jak się jest w ciąży to traci się umiejętność czytania etykiet ze
zrozumieniem). „Kobiety w ciąży nie powinny farbować włosów, bo trujące opary
mogą wpłynąć negatywnie na rozwój płodu” (zamiast podać jaki składnik farby
może być potencjalnie niebezpieczny abym mogła spytać fryzjera jakiej farby
używa i upewnić się, że tej bezpiecznej) i tak dalej i tak dalej. Miliony
bzdurnych porad, które właściwie sprowadzają się do: „po prostu niczego nie
rób, leż i odpoczywaj”. A to wszystko nie na jakichś dziwnych stronach tylko na
ogólnopolskich portalach z milionami czytelników. Psychika znowu mi wysiada.
Zgłaszam te artykuły do Googla. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale obecnie
wydaje mi się to jedyny sposób na odzyskanie sprawczości.
Wydaje mi się to ważne szczególnie teraz, kiedy „nic nie rób,
tylko leż” stało się kolejnym powodem do stygmatyzacji kobiet w ciąży. Szpital
w Oleśnicy postanowił dołożyć się do dyskryminowania kobiet w tym „odmiennym”
stanie, skupiając się na ich ewentualnej nadwadze. Czytam wpis na profilu
„babki babkom” i nie mogę uwierzyć. Od miesięcy bez przerwy słyszę: rób to, nie
rób tego, idź tam, tam nie chodź, nie noś, nie szczep się, nie nadwyrężaj, a
teraz jeszcze… nie tyj. I to wszystko w świecie, który o przybieraniu przeze
mnie kilogramów ma tyle do powiedzenia właściwie od momentu moich narodzin. Nie
znam dziewczyny, która nie katowałaby się przynajmniej raz w życiu jakąś
idiotyczną dietą, która nie czułaby lekkiej paniki, kiedy staje na wadze.
Olbrzymia presja na zunifikowany kobiecy wygląd towarzyszy mi przez całe moje
życie. A tu nagle lekarki, jakby o niczym nie wiedziały, jakby urwały się z
innej rzeczywistości, nazywają kobiety w ciąży wielorybami. W komentarzach
wrze. „Żrą bez umiaru!”, „Tyją bez opanowania”. Nie mogę uwierzyć, że można tak
myśleć. Wydaje mi się, że jeśli ktoś je bez umiaru, to zazwyczaj dlatego, że ma
jakiś rodzaj zaburzenia odżywiania, dlatego, że zmaga się z jakimiś problemami.
W kulturze tak mocno promującej chudość, tak restrykcyjnie kontrolującej wagę
(szczególnie kobiet), nikt nie „żre bez umiaru” z własnej woli. Bycie grubym
oznacza bycie wykluczonym, a nikt wykluczony być nie chce. W ciąży tyje się
przecież z różnych powodów – zmienia się w ciele gospodarka hormonalna, można
mieć cukrzycę ciążową i inne problemy. Nie do uwierzenia, że lekarze są na to
ślepi i uważają, że kobiety celowo tyją w ciąży. Dyrektor tego szpitala w
oświadczeniu, które ma być niby przeprosinami pisze, że otyłość kobiet w ciąży
to istotny problem społeczny. Doprawdy? Otyłość kobiet w ciąży to istotny
problem społeczny? W jaki sposób to jest problem społeczny? Co społeczeństwo ma
do tego czy ktoś jest otyły? Bo jak kobieta jest gruba to co to znaczy? Że
nieatrakcyjna? Że mąż z nią nie spłodzi więcej dzieci? Wydaje mi się, że jeśli
ktoś jest otyły i ma z tego powodu problemy zdrowotne, to jest to coś, co musi
rozwiązać. Nie jest to problem społeczny – taki jak bezrobocie czy wykluczenie
komunikacyjne.
Myślę o narracjach wokół kobiecego ciała i przypomina mi się
jak na zajęciach w mojej szkole rodzenia (w jednym z najlepszych szpitali w
stolicy) położna poinformowała nas, że najlepiej jest spać w staniku podczas
nawału pokarmu w piersiach, bo inaczej będą one obwisłe i nie będą się podobały
naszym partnerom. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Zainterweniowałam, a
położna przeprosiła. Odtwarzała tylko pewną kalkę kulturową, może chciała jakoś
odnieść swój wywód do codziennego życia, zbliżyć się do nas. Ale zamiast
stworzyć atmosferę intymności i porozumienia, pokazała, że kobiece ciała nie są
tylko kobiece. To są ciała uwikłane w kulturę wraz z jej opresjami. Ciała, o
których będąc w ciąży, my – kobiety decydujemy tylko teoretycznie.
Pisząc ten tekst uświadamiam sobie ile nerwów i stresu
towarzyszyło mi podczas tych dziewięciu miesięcy. A przecież wszyscy dookoła
powtarzają mi, żebym się nie denerwowała. Równocześnie jednak rodzina,
instytucje, media i popkultura – cały nasz świat społeczny wzrasta na wykluczeniu
i dyskryminacji wycelowanych między innymi w kobiety w ciąży. Nie stresować się
oznaczałoby zatem odrzucić kulturę, w której jestem zanurzona, a to raczej
niemożliwe.
Wracam myślami do tego momentu kilka dni temu, kiedy
płakałam przed drzwiami gabinetu ginekologicznego myśląc o tym, że wydaję na
świat dziewczynkę, która od razu będzie szufladkowana, od razu oblepi ją sieć
nakazów i zakazów zarówno dotyczących tego jak ma wyglądać, jak i tego ja ma
się zachowywać. Powtarzam w głowie te słowa: Córeczko, jak Cię od tego
uchronić? Ale nie znajduję żadnej odpowiedzi na to pytanie.